**Dziennik ojca**
Gdyby ktoś mi powiedział, iż jedno zdanie może zniszczyć wszystko – miłość, troskę, plany na przyszłość i lata bliskości – pewnie bym nie uwierzył. A teraz żyję z tą prawdą każdego dnia. Nie jak z wyznaniem, ale jak z otwartą raną, która nie krwawi, ale i nie goi się. Bo w tej historii był chłopiec. Nasz syn. Jej wnuk. Którego kochała do szaleństwa – dopóki nie dowiedziała się, iż nie jest „z jej krwi”.
Gdy pobraliśmy się z Maćkiem, miałem dwadzieścia sześć lat, on – dwadzieścia osiem. Młodzi, pełni nadziei, z głowami w chmurach. Marzyliśmy o rodzinie, o dzieciach. Chcieliśmy trójkę. Nie zwlekaliśmy, choć wtedy wynajmowaliśmy maleńkie mieszkanie w Lublinie, ledwo wiążąc koniec z końcem, a „luksusem” była pizza raz na miesiąc. Ale byliśmy szczęśliwi. Naprawdę.
Miesiąc, dwa, pół roku – bez efektów. Zaczęliśmy się badać. U mnie wszystko było w porządku, ale u Maćka… wyrok. Całkowita niepłodność. Brak szans na własne potomstwo. Odwiedziliśmy kilka klinik, choćby jeździliśmy do warszawskiej placówki. Wszędzie to samo. Zamknął się w sobie. Proponował rozwód. Mówił: „Po co ci taki nieudacznik?”. Odwracałem wzrok. Nie wybierałem ojca dla dzieci – wybierałem męża, człowieka, z którym chciałem iść przez życie. Zdecydowaliśmy: dziecko będzie z dawcy.
To była trudna droga. Ale dzięki dyskrecji lekarzy w klinice – przeszliśmy ją spokojnie. Bez dram. Pokazali nam profile dawców, a ja poprosiłem Maćka, by wybrał sam. Wybrał faceta bardzo do siebie podobnego – wzrost, kolor oczu, choćby kształt brwi. Nigdy nie żałowałem tej decyzji.
Moja teściowa, Danuta Pawłowska, od początku była zaangażowana. Co miesiąc pytała: „A co, Bartku, kiedy w końcu?”. Cieszyła się razem z nami, gdy usłyszała o ciąży. Zrobiła przyjęcie, ściskała mnie jak syna. Przez całą ciążę znosiła pierogi, kaftaniki, rady, choćby na wizyty do lekarza chodziła ze mną. Wtedy zacząłem do niej cieplej podchodzić. Myślałem, iż mamy szczęście.
Gdy urodził się nasz synek – Tymek, na cześć taty – teściowa oszalała z radości. Od pierwszego dnia była babcią na pełen etat. Wózki, ubranka, zabawki – wszystko. choćby pokłócili się z moją mamą o to, kto pierwszy weźmie wnuka na ręce. Po kieliszku śmiali się jednak i godzili. Jak w bajce.
Że Tymek był z dawcy, wiedzieliśmy tylko my. Ale był kopią Maćka – spojrzenie, uśmiech, sposób mówienia. Teściowa powtarzała: „Maciek, skopiowali cię!”. Mąż tylko się uśmiechał, a ja ciągle pytałem:
– Może powiemy?
On – „nie teraz”. Wstydził się. Bał się odrzucenia.
Czas mijał. Syn rósł, teściowa wciąż przynosiła zabawki, rozpieszczała, mówiąc: „Mam tylko jednego wnuka, więc nie żałujcie – będą samochody i koniki!”. Ale to jej „tylko” zaczęło mnie niepokoić.
Aż pewnego dnia, gdy Tymek skończył dwa lata, coraz częściej wspominała o drugim dziecku.
– No kiedy wreszcie podarujecie mu siostrzyczkę? Albo braciszka? Tymonowi będzie raźniej! Bartek, może na Gwiazdkę dasz mu prezent, a ja – brata! – śmiała się, ale wiedziałem, iż mówi poważnie.
Wytrzymywałem. Aż do dnia, gdy przyszła „na herbatę” z kolejnym misiem i kolejnym naleganiem na „szybkie decyzje”. Wtedy pękłem.
– Danuto… Tymek jest z dawcy. Maciek jest bezpłodny. Drugiego dziecka nie będzie.
Cisza. Jej twarz zesztywniała. Oczy stały się puste. Spojrzała na mnie, na syna, który podbiegł i pociągnął ją za rękaw, a ona… odsunęła się. Bez słowa. Bez tłumaczeń. Po prostu… wycofała się. I wyszła, nie żegnając się.
Powiedziałem Maćkowi. Westchnął tylko:
– No to się zacznie…
Minął tydzień. Teściowa nie odbierała telefonów. Nie odpisywała. Mąż pojechał do niej – wrócił zmiażdżony. Gadali o pogodzie, serialach, zdrowiu, ale ani słowa o Tymku. Jakby przestał istnieć. A po miesiącu dowiedzieliśmy się: przepisała mieszkanie. Nie na wnuka. Na siostrzenicę. Choć pół roku temu mówiła: „Wszystko dla Tymona! Niech ma zabezpieczoną przyszłość!”.
Tymek niedawno skończył trzy latka. Danuta nie przyszła. choćby nie zadzwoniła. Ledwo powstrzymałem łzy, gdy syn zapytał:
– Tato, czy babcia Danka o mnie zapomniała?
Nie wiedziałem, co odpowiedzieć. I nie wiem, co będzie dalej. Maciek ma do mnie pretensje, iż powiedziałem prawdę. Ale nie mogłem dłużej żyć w tym kłamstwie. Ukrywać, udawać, iż to wstyd.
Mam tylko jedną nadzieję: iż miłość do wnuka, choćby „nie z krwi”, jest silniejsza niż duma. Że pewnego dnia wróci. Zapuka. Przytuli. I znów zapyta:
– No i co tam nowego u naszego Tymka?
Bo krew nie jest najważniejsza. Najważniejszy jest ten, kto trzyma cię za rękę, gdy stawiasz pierwsze kroki. Mam nadzieję, iż ona to zrozumie… Zanim będzie za późno.