Gdzie się podziały granice zdrowego rozsądku?
Kilka dni temu wsiadłam do tramwaju. Zwykły dzień, godziny popołudniowe, wszyscy zmęczeni, każdy gdzieś się spieszy – klasyka. I nagle: muzyka. Głośna, basowa, wulgarna. Leciała z głośnika przenośnego, który trzymał na kolanach chłopak, może szesnastoletni. Obok dwie koleżanki, również nastolatki. Wszyscy zadowoleni, wyluzowaniu, bujają się do rytmu jak na prywatnej imprezie.
W pierwszej chwili zaniemówiłam. Nie dlatego, iż nie lubię muzyki. Ale dlatego, iż nie mieści mi się w głowie, iż ktoś uznaje przestrzeń publiczną za prywatny pokój. Zero słuchawek, zero skrępowania. A kiedy jedna z pań (naprawdę grzecznie) poprosiła, żeby ściszyli, to zobaczyła tylko wzruszenie ramion i usłyszała: "to nie jest zabronione".
I tu, niestety, mnie coś trafia.
Nie chodzi tylko o tramwaj. Chodzi o to, iż coraz częściej widzę pokolenie, które nie zna słowa "współistnieć". Pokolenie, które robi, co chce, bo może. Które nie ma wstydu, ale też nie ma świadomości, iż nie wszystko, co wolno, wypada. Wychowane na TikToku, uczone, iż jak ci się coś nie podoba – przewiń dalej. Tylko iż w tramwaju nie da się przewinąć. Można tylko siedzieć i próbować nie słyszeć.
Ale najgorsze w tym wszystkim jest to, iż nikt z nich z nich choćby nie pomyślał, iż robi coś niewłaściwego. To nie był bunt. To była absolutna norma.
Nie chcę moralizować. Ale coraz częściej myślę, iż jeżeli dalej będziemy tak łagodnie przechodzić obok takich scen – to naprawdę stoczymy się w stronę, z której już trudno będzie zawrócić. Bo jeżeli młodzi ludzie nie uczą się granic, nie uczą się empatii i szacunku do przestrzeni innych – to kim będą jako dorośli?