Usłyszałam tę matkę i coś we mnie pękło. Ten błąd to plaga wśród współczesnych rodziców

mamadu.pl 6 miesięcy temu
Zdjęcie: Czasami taka obecność i zwyczajne towarzyszenie w momentach smutku jest warte wszystkiego. Fot. Pexels.com


Obrazek: kobieta po trzydziestce stojąca nad maleńką dziewczynką (niespełna trzyletnią może), która kiwa się nieporadnie na rowerku z pedałami. Obok na większym rowerze jeździ jej starszy brat…


Zasłyszane zza okna, zanim obraz stanął mi przed oczami:


"Nie chcesz jechać to nie! Trzeba cały czas ćwiczyć! Musisz kręcić nóżkami, cały czas.

To ja odstawiam rower".

Powszechna presja


Nie łączymy się z naszymi dziećmi, tak nam się tylko wydaje. Scena z tą matką była dla mnie tego klasycznym przykładem. Powierzchownego kontaktu. Myślimy, iż czuwając nad nimi, opiekując się nimi, robimy wszystko. Nie jestem tego pewna, słysząc takie sceny. Będąc ich świadkinią, a czasem (niestety) również główną aktorką.

Nie zmieni się nic, o ile nie zmienimy diametralnie swojego podejścia. Od stuleci "wychodzimy" do dzieci w roli eksperta, kogoś, kto wie, przewodnika. I to jest zrozumiałe, w części. Psycholodzy już wiedzą, iż granice i zasady są dziecku niezbędne do prawidłowego rozwoju.

Jednak czasami tak bardzo się na tym koncentrujemy, iż nie dopuszczamy do siebie przestrzeni w głowie, by zobaczyć, co dziecko próbuje zrobić, albo czego potrzebuje. Nie dopuszczamy do siebie myśli, iż ono wie, co robi, iż nie musimy wszystkiego "popychać".

A czasem to nasze dziecko potrzebuje tego, żebyśmy zostawili je w spokoju. Tylko tyle i aż tyle. Żebyśmy popatrzyli, co się dzieje z jego ciałem, iż do oczu napływają mu łzy. I to nie dlatego, iż ono nie chce na przykład nauczyć się jazdy na tym nieszczęsnym rowerze, ale dlatego, iż jest smutne i zawiedzione, iż jest to aż tak trudne. I w takiej sytuacji nie potrzebuje nad sobą wielkiego człowieka, który mówi: "Nie chcesz się nauczyć, to nie, to odstawiamy rower". Nie…

W takim momencie potrzebuje ciszy, akceptacji, zrozumienia albo poklepania po ramionku, albo słów: "Widzę, iż to trudne. Całkowicie cię rozumiem, masz czas, jestem".

Bez mądrości, bez eksperckich komentarzy, szantażu (!), wywierania presji. Po co? Czy kiedy tobie matko, ojcze, coś nie wychodzi, coś się wali na łeb i na szyję, to potrzebujesz usłyszeć od szefa/ rodzica/ znajomego: "Co nie chcesz tego awansu? Nie rozumiesz, iż masz się nie zatrzymywać, żeby go zdobyć? Musisz starać się bardziej, jeszcze bardziej".

Nie tego potrzebujesz.

Wolałbyś w takich chwilach kogoś, kto rozumie, iż to jest to trudne. I tyle. Nic więcej. Czasami taka obecność i zwyczajne towarzyszenie w momentach smutku jest warte wszystkiego.

Więcej w nas powinno być umiejętności słuchania, patrzenia, empatii i pokory, a mniej potrzeby wchodzenia w role mędrców, którzy pojęli już całą wiedzę o świecie i na wszystko są odporni. I powiedzą każdemu, pytani lub nie, jak mają żyć. Wbrew pozorom, to zawsze ci, którzy krzyczą najgłośniej, są najsłabsi.

Idź do oryginalnego materiału