W dniu naszych złotych godów mąż wyznał, iż całe życie kochał inną.
Nie tę, Krzysiu, nie tę! Tyle razy ci mówiłam!
Hanna Nowakowska zniecierpliwiona machnęła ręką w stronę starego adaptera. Krzysztof, jej mąż, winowajczo wzruszył ramionami i znów zaczął przeglądać płyty ułożone w schludną stertę na rzeźbionej komodzie.
To którą? Tę? Czerwone gitary? spojrzał na żonę z wątpliwością.
Jakie Czerwone gitary? Czarny Alibaba miał być! Dzieci zaraz przyjadą, goście się zbiorą, a u nas cicho jak na cmentarzu. Złote gody w końcu! Pięćdziesiąt lat! Czy ty w ogóle rozumiesz, co to znaczy?
Krzysztof westchnął, jego przygarbione ramiona opadły jeszcze niżej. Zawsze był małomówny, a z wiekiem zupełnie zamknął się w sobie. Hanna dawno przywykła do jego milczenia, do tego oderwanego spojrzenia, które zdawało się przechodzić przez nią, przez ściany ich przytulnego dwupokojowego mieszkania w Łodzi. Zrzucała to na zmęczenie, na wiek, na charakter. Pięćdziesiąt lat to nie żarty. Do wszystkiego się przyzwyczai.
W końcu rozbrzmiała znajoma melodia. Hanna Nowakowska od razu złagodniała, wygładziła fałdy na nowej, odświętnej sukni w kolorze szampana, którą podarowała jej córka Kinga. W pokoju rozniosła się woń pierogów i wanilii. Na dużym, okrągłym stole przykrytym śnieżnobiałym obrusem stały już salaterki, kryształowe kieliszki błyszczały w promieniach zachodzącego słońca. Wszystko było gotowe na święto. Ich święto.
No, teraz zupełnie co innego burknęła bardziej z przyzwyczajenia niż ze złości. Idź chociaż koszulę odświętną włożyć, nie wstydź się przed wnukami.
Skinął głową w milczeniu i wyszedł. Hanna została sama. Obejrzała owoce swoich starań: lśniącą podłogę, wykrochmalone firanki, fotografie w ramkach na ścianach. Oto ona i Krzysio, jeszcze młodzi, na czarno-białym zdjęciu z ich wesela. Ona szczupła, śmiejąca się, z wiankiem z stokrotek we włosach. On poważny, w eleganckim garniturze, patrzy prosto w obiektyw. A tu już zdjęcie z synem, z małym Bartkiem na rękach. A tu we czwórkę, z podrośniętym Bartoszem i Kingą, nad morzem. Całe życie. Pięćdziesiąt lat.
Wydawało jej się, iż to było wczoraj. Jak to, dziewczyna z miasta, przyjechała do małej wsi pod Poznaniem, by pracować w szkole. Jak poznała go, miejscowego inżyniera, cichego i nieco niezdarnego. Nie mówił pięknych słów, nie przynosił bukietów róż. Po prostu był. Naprawiał cieknący kran, odprowadzał ją w zamieć, przynosił słoiki z kiszonkami od swojej matki. Jego solidność i opiekuńczość przekonały ją bardziej niż romantyczne wyznania. I gdy oświadczył się jej, bez wahania powiedziała tak.
Dzwonek do drzwi przerwał jej wspomnienia. W progu stały dzieci z ogromnymi bukietami i hałaśliwymi wnukami. Dom wypełnił się śmiechem, rozmowami, ruchem. Bartek, jej poważny syn, który został lekarzem, zawstydzony wręczył rodzicom voucher do uzdrowiska. Kinga, jej gadatliwa córka, ze łzami w oczach czytała wzruszający wiersz własnego autorstwa. Wnuki dawały swoje niezdarne rysunki.
Hanna promieniała. Siedziała na czele stołu, obok Krzysztofa, i czuła się jak królowa. Jej życie się udało. Miała wspaniałego męża, wspaniałe dzieci, dom pełną czarę. O czym więcej marzyć? Spojrzała na Krzysztofa z czułością. Siedział wyprostowany, w swojej najlepszej koszuli, i uśmiechał się. Ale uśmiech był wymuszony, a oczy znów patrzyły gdzieś w dal.
Wieczór minął jak sen. Goście się rozeszli, dzieci, ułożywszy zmęczonych wnuków, też odjechały. W mieszkaniu znów zrobiło się cicho. Tylko cicho grała muzyka ze starego adaptera.
Miło spędziliśmy czas, prawda? powiedziała Hanna, sprzątając ze stołu. Dzieci się postarały. A wnuki
Krzysztof nie odpowiedział. Stał przy oknie i patrzył na nocne miasto. Hanna podeszła, objęła go za ramiona.
Co z tobą, Krzysiu? Zmęczyłeś się?
Drgnął na jej dotyk, odwrócił się powoli. W przyćmionym świetle nocnej lampy jego twarz wydała się jej obca, wykończona.
Haniu zaczął cicho, a głos mu zadrżał. Haniu, ja
Co ty? zaniepokoiła się. Źle się czujesz? Ciśnienie?
Nie pokręcił głową. Muszę ci powiedzieć. Nie mogę już tego dłużej nosić w sobie. Pięćdziesiąt lat to za długo.
Hanna zastygła, ręce jej opadły. W piersi zrobiło się zimno od złego przeczucia.
Co powiedzieć, Krzysiu? Nie strasz mnie.
Głęboko westchnął, spojrzał w bok. Jego dłonie nerwowo gładziły brzeg obrusa.
W dniu naszych złotych godów to chyba słuszne. Żeby w końcu było uczciwie. Choć raz w życiu.
Zamilkł, zbierając siły. Pokój wypełniła dzwoniąca cisza, przerywana tylko tykaniem zegara.
Całe życie kochałem inną, Haniu.
Słowa spadły w ciszę jak kamienie w głęboką studnię. Hanna patrzyła na niego i nie rozumiała. Wydawało jej się, iż źle usłyszała. To niemożliwe. To jakiś zły, absurdalny żart.
Co? powtórzyła szeptem. Kogo?
Lidkę wyznał, a to jedno imię, wypowiedziane z taką ukrytą czułością, sparzyło Hannę mocniej niż policzek. Lidkę Kowalską. Pamiętasz ją? Chodziłyśmy do jednej klasy.
Lidka Kowalska. Oczywiście, iż pamiętała. Żywa, głośna dziewczyna z grubym blond warkoczem i dołeczkami w policzkach. Szkolna piękność. Wszyscy chłopcy za nią szaleli. Ale wyszła za jakiegoś wojskowego i zaraz po maturze wyjechała z wioski. Hanna prawie jej od tamtej pory nie widziała.
Ale to było w szkole wyjąkała, łapiąc się tej myśli jak tonący brzytwy. Dziecięca miłość
Nie, Haniu uśmiechnął się gorzko. Nie dziecięca. Chciałem się z nią ożenić














