Często apelujemy: nie bądźcie obojętni, reagujcie na przemoc. To stały element wszystkich tekstów, w których opisujemy historie dzieci, które zostały skrzywdzone – najczęściej przez własnych rodziców. Apelujemy: dzwońcie na policję, nie udawajcie, iż nie widzicie śladów przemocy czy nie słyszycie krzyków zza ściany. Jednak co zrobić w sytuacji, gdy ta krzywda dzieje się obok nas, dosłownie? Nie w sąsiednim mieszkaniu, nie na drugim końcu ulicy, nie w szkole, nie w przedszkolu? Czy wtedy starczyłoby nam odwagi, żeby zareagować?
Polska rodzina na wakacjach
Te pytania to wstęp do historii, którą opowiedziała mi kilka dni temu przyjaciółka. Wróciła z wakacji nad morzem. Wyjechała z partnerem, dzieci zostały pod opieką babci. Między opowieściami o cenach gofrów, gęsi Pipie i zdradliwej nadbałtyckiej pogodzie znalazła się historia rodziny, która spędzała urlop w tym samym hotelu. Kilkoro dorosłych, kilkoro dzieci.
Którejś soboty, zamiast iść na plażę, zostali przy hotelowym basenie. Dzieciaki szalały w wodzie, matki opalały się na leżakach, ojcowie piwkowali, sypiąc rubasznymi żartami i zaśmiewając się przy tym do rozpuku. Panowie zachowywali się tak, jakby byli jedynymi gośćmi. Ignorowali obecność innych wczasowiczów, ochoczo komentowali ciała przechodzących kobiet przy akompaniamencie syku otwieranych puszek.
Jeden z chłopców podszedł do taty, poprosił, by ten się z nim pobawił. "Zaraz", usłyszał. Sytuacja powtórzyła się kilka razy. Za kolejnym – ostatnim – razem ojciec mocno chwycił syna i zaczął wykręcać mu rękę. Krzyczał, iż ma w końcu dać mu spokój i zająć się sobą. Chłopiec zaczął płakać, zalany łzami wrócił do pozostałych dzieci. Nikt nie zareagował, choćby jego matka.
Sparaliżował ją strach
Zareagować chciał partner mojej przyjaciółki. To postawny facet, dość impulsywny, o donośnym głosie, ale i złotym sercu. Zatrzymała go moja przyjaciółka – ze strachu. On był jeden, ich był kilku, w dodatku wyraźnie pod wpływem. Bała się, iż jego interwencja skończy się w najlepszym wypadku awanturą, w najgorszym – pobiciem. Oboje rozważali, czy nie wezwać policji, ale uznali, iż nikt nie poprze ich wersji wydarzeń.
Chłopiec przestał w końcu płakać, po jakimś czasie wszyscy rozeszli się do swoich pokoi. Kolejnego dnia, w niedzielę, przyjaciółka widziała ich wychodzących z pobliskiego kościoła.
Myślę o tym chłopcu. Wiem, iż moja przyjaciółka też to robi. Zastanawia się, czy nie popełniła błędu. Być może powinna była pozwolić partnerowi zareagować? Być może ona sama mogła coś powiedzieć, porozmawiać z matką tego dziecka? Lub po prostu wezwać policję? Nie wiem, co zrobiłabym na jej miejscu. Chociaż chcę z całą pewnością powiedzieć: "Tak, zareagowałabym, zwróciłabym im uwagę, zadzwoniłabym pod 112", nie wiem, czy i mnie nie sparaliżowałby strach.
Mimo to i tak apeluję: reagujcie, gdy widzicie, iż dzieciom dzieje się krzywda. Wiem, iż nie wszyscy to zrobią. Jednak ci, którzy zareagują, być może zapobiegną tragedii.