Myśmy nie kpili z hasła „Aby Polska rosła w siłę, a ludzie żyli dostatniej”
Prof. Grzegorz W. Kołodko – ekonomista, wykładowca Akademii Leona Koźmińskiego, wiceprezes Rady Ministrów i minister finansów w latach 1994-1997 i 2002-2003, twórca programów rozwoju społeczno-gospodarczego Strategia dla Polski, Pakietu 2000 i Programu Naprawy Finansów Rzeczypospolitej.
Chińczycy mówią, iż każda podróż zaczyna się od pierwszego kroku. Zacznijmy więc od tego pierwszego kroku. W jaki sposób chłopak z Tczewa wybrał studia na SGPiS (dziś SGH)? Dlaczego ekonomię i dlaczego tam?
– Wtedy nie wiedziałem, co to jest ekonomia, bo w szkole nikt nam tego nie wyjaśniał. Ale przyglądałem się, co się wokół dzieje, i wielu aspektów funkcjonowania rzeczywistości gospodarczej nie rozumiałem. A chciałem zrozumieć! Dzięki temu, iż miałem mądrych nauczycieli, którzy pobudzili moje zainteresowania, regularnie czytałem dwa tygodniki – „Politykę” i „Kulturę”. Tej klasy tygodników we współczesnej Polsce nie ma.
Miał pan pieniądze na „Politykę” i „Kulturę”?
– Bogaci nie byliśmy, ale biedy też nie klepaliśmy. W dzieciństwie nie miałem piłki skórzanej, zawsze gumową. Nie miałem modnych wtedy butów ze szpicami, bo trzeba je było kupić od prywatnego szewca, drogo, a w państwowych sklepach nie było. Miewałem inne akcesoria tamtego czasu, typu koszula non-iron, ale płaszcza ortalionowego już nie. Natomiast na książki i gazety pieniądze dostawałem od rodziców zawsze, bez żadnych problemów. Czytałem także tygodnik „Dookoła Świata” oraz „Film”. I miesięcznik „Kino”.
Chciał pan wyrwać się stamtąd?
– Chciałem studiować dostatecznie daleko, aby nie być zmuszonym do dojeżdżania z domu na uczelnię. Dlatego od razu wyeliminowałem studia w Gdańsku, chociaż bardzo lubię Trójmiasto. Przez rok, po maturze, dojeżdżałem tam do pracy dzień w dzień. Mój brat, Genek, jeździł do Gdańska do Technikum Komunikacyjnego, a potem całe swoje zawodowe życie. Mój tata, inżynier budowy dróg i mostów, odkąd tylko pamiętam, aż do emerytury.
11 lipca – ten moment mojego życia
A dlaczego wybrał pan Warszawę?
– Siostra studiowała na Wydziale Psychologii Uniwersytetu Warszawskiego. Odwiedzałem ją kilka razy, będąc jeszcze w ogólniaku. I tak, interesując się problematyką społeczną, podjąłem decyzję, iż spróbuję dostać się do Szkoły Głównej Planowania i Statystyki. Za pierwszym razem, w 1967 r., nie przyjęli mnie, co miało daleko idące konsekwencje; marzec ‘68 spędziłem w Gdańsku, ale już 23 marca, w przeddzień imienin siostry, Gabrieli, byłem w Warszawie, waletując przez kilka dni w żeńskim akademiku na Madalińskiego. Na studia dostałem się za drugim razem, w 1968 r. Moment, kiedy 11 lipca zobaczyłem swoje nazwisko na liście przyjętych na studia, był jedną z najważniejszych chwil mojego życia. Jakimś niesamowitym zbiegiem okoliczności tego samego dnia, 11 lipca, ale pokolenie później, w 1996 r., jako wicepremier Rzeczypospolitej Polskiej podpisałem w Paryżu historyczny akt przystąpienia do OECD.
I co dalej? Jakie były pańskie zamiary na samym początku studiów?
– Po pierwsze, był jeden wielki znak zapytania – co to jest ekonomia? Po drugie, gwałtownie zrozumiałem, iż są i będą przedmioty, które mnie fascynują, i takie, które mnie mało interesują. Przyjąłem więc taką taktykę: to, co ciekawe, zgłębiam, idąc choćby dalej, niż profesorowie i ich asystenci wymagają, a resztę dla porządku zaliczam, bo muszę. Po trzecie, wielce interesujące okazały się wykłady z ekonomii politycznej kapitalizmu prowadzone przez prof. Maksymiliana Pohorillego. To one skierowały mnie na tory ekonomii. I po czwarte, w pierwszych dniach studiów na SGPiS zostałem działaczem.
Tak szybko?
– Nigdy przedtem nie byłem działaczem. No, kilka razy byłem gospodarzem klasy. W Tczewie używałem życia nastolatka. Częściej miałem sprawowanie obniżone niż nie… W klasie dziewiątej i dziesiątej liceum – według obecnego systemu drugiej i trzeciej – miałem ocenę dostateczną. Na świadectwie maturalnym rada pedagogiczna oceny ze sprawowania mi nie obniżyła ze względów humanitarnych, bo to przekreśliłoby jakiekolwiek szanse na dostanie się na studia.
Dlaczego obniżano panu ocenę ze sprawowania?
– Za krnąbrność, za niesubordynację, za chyba zbyt częste stawianie nauczycielom niewygodnych pytań i za różne młodzieżowe rozróby.
W ZSP rozwinąłem skrzydła
A jak pan został działaczem?
– Na zebraniu, w przerwie pierwszego wykładu z matematyki, zjawiła się koleżanka, studiowała rok wyżej, i powiedziała, iż trzeba wybrać starostę grupy. Cisza. Nikt nie chciał. Więc aby skończyć sprawę, powiedziałem: „To ja mogę być”. Zaraz potem był kolejny punkt, spotkanie starostów, na którym przewodnicząca komisji ds. pierwszego roku zapowiedziała, iż każda grupa dostanie jakieś ważne zadanie. Wymieniła ich kilka. Jedno z nich było takie, iż na naszych otrzęsinach, które szykowano w klubie Hades, trzeba przeprowadzić wybór miss roku, a to niełatwe zadanie. No to natychmiast się zgłosiłem i przygotowałem pomysł, jak to przeprowadzić, bo zawsze lubiłem niełatwe zadania.
A potem w klubie Hades w podziemiach SGPiS były te otrzęsiny. I pan…
– Zezłościłem się, bo kierownik klubu też miał swój scenariusz. Wystąpił, zabrał głos i pod jego dyktando wybrano miss roku. Ja miałem inną koleżankę upatrzoną do obiektywnego zwycięstwa, więc zrobiłem awanturę przewodniczącemu rady wydziałowej. „Jak to możliwe, iż dajecie nam zadanie, my przygotowujemy plan, a wy robicie swoje konkursy!”, objechałem go. Był tak zszokowany, iż sprawdzili moje papiery złożone w dziekanacie przed egzaminami wstępnymi.
Ciekawi byli, co to za człowiek, skąd się wziął?
– A w tych papierach opinię miałem taką, iż lepszej mieć nie można. Przez rok pracowałem jako robotnik na budowie tunelu pod dworcem Gdańsk Główny. Miałem dobre stosunki z kierownikiem budowy. Poszedłem więc do niego i mówię: „Panie inżynierze, na studia będę zdawał, potrzebuję opinię”. On na to: „Napisz i przynieś”. Napisałem, przyniosłem, kierownik podpisał. To była chyba najlepsza opinia spośród wszystkich kandydatów na SGPiS.
Nie dziwi mnie to.
– Jak przeczytali, jaki jestem och! i ach! – a dałem wyraz swojej aktywności, energii i witalności przy incydencie z pięknością pierwszego roku – to mi zaproponowali, żebym wszedł w skład Rady Wydziału Zrzeszenia Studentów Polskich, ZSP. Jeszcze w październiku, na pierwszym semestrze, zostałem jej członkiem – przewodniczącym komisji propagandy i informacji. Chodziło o propagowanie ruchu studenckiego, informowanie o tym, co dzieje się w zrzeszeniu, na wydziale, w naszej akademickiej społeczności.
No i tak rozwinąłem skrzydła.
Nie miałem czasu w nieciekawe wykłady
ZSP pana wciągnęło?
– Absolutnie! Już w połowie drugiego roku studiów zostałem przewodniczącym Komisji Kultury Rady Uczelnianej. Dobrze się w tym czułem. Gdy byłem szefem komisji propagandy i informacji na wydziale, założyłem i redagowałem gazetkę ścienną „Studenckie Vademecum”. Mój pierwszy artykuł do dziś pamiętam: „Ona jedna, ich czterech i nas tysiące”. To był esej o wielkim wydarzeniu kulturalnym, jakim był bal ze znakomitą Mirą Kubasińską i zespołem Breakout w kultowej auli spadochronowej. To jest to wspaniałe atrium, jak się wchodzi do SGH. Potem, gdy byłem przewodniczącym komisji kultury, miałem okazję sam organizować podobne bale. Wielka frajda! Zrobiłem bal ze Skaldami, z Niemenem, z Trubadurami. Zorganizowałem koncert Marka Grechuty. Z wszystkimi, przy okazji, człowiek wypił więcej niż jedno piwo.
Nie sądzę, by miał pan czas na naukę.
– Nie miałem czasu, żeby chodzić na nieciekawe wykłady. Ale to, co mnie interesowało, czytałem, i to ponad zadawaną lekturę. I dyskutowałem. Wtedy również wstąpiłem do partii – to musiało być gdzieś pod koniec pierwszego roku studiów – widząc w PZPR postępową organizację, która zwiększała możliwość oddziaływania na zmianę rzeczywistości na lepszą. Oczywiście na wąskim poletku, na uczelni; żeby były dobre warunki do studiów, zarówno materialne, jak i intelektualne. Z czasem horyzonty społecznych i politycznych zainteresowań się poszerzały. Coraz bardziej uświadamiałem sobie, ile problemów jest wokół. Już na drugim roku, studiując ekonomię polityczną socjalizmu, zacząłem sobie zadawać pytanie: skoro jest tak dobrze w teorii, to dlaczego nie jest tak dobrze, a czasami wręcz jest źle w praktyce? Błąd koncepcji czy wykonania?
Był pan wybierany do ciał ZSP?
– Rada Wydziału dokooptowała mnie do swojego składu. Do Rady Uczelnianej były w pełni demokratyczne wybory, tajne i powszechne. Z kolei rada wybrała Komitet Wykonawczy, też w pełni demokratycznie, z przypisaniem do komisji. Potem moje ambicje wzrosły; postanowiłem zostać przewodniczącym Rady Uczelnianej ZSP. To było na początku trzeciego roku studiów.
I były wybory…
– I to jakie! Komitet Uczelniany PZPR zarekomendował przewodniczącego komisji ds. spółdzielczości studenckiej. A ja i tak wystartowałem, wbrew partii, i w ostrej rywalizacji, w tajnych wyborach, wygrałem. Zostałem najmłodszym w historii SGPiS przewodniczącym Rady Uczelnianej ZSP. A potem było potem.
To znaczy?
– Były różne atrakcje życia studenckiego. I tak się złożyło, iż oblałem – dzisiaj mało kto by w to uwierzył – egzamin z języka angielskiego. Potem, z różnych powodów, nie podszedłem w terminie do poprawkowego i od razu zostałem skierowany na repetę. Nie ja jeden uważałem, iż był w tym podtekst polityczny. Bez możliwości wyjaśnienia, dlaczego nie zjawiłem się w drugim terminie. Bardzo to przeżyłem. W związku z tym zostałem zmuszony do ustąpienia ze stanowiska przewodniczącego RU ZSP. Realizowaliśmy zasadę, iż działacz studencki ma być wzorem dla innych, a repetent takim nie był.
O co chodzi z tym podtekstem politycznym?
– Była jesień 1971 r. Po drodze działy się różne rzeczy. Po grudniu 1970 r. powstała na SGPiS partyjna komisja, w której był przedstawiciel każdego z pięciu wydziałów oraz student, więc z klucza jako prezes ZSP trafiłem tam i ja. No i robiliśmy wielką uczelnianą odnowę. Trzeba było posprzątać, usuwać błędy, reformować i inicjować. Ja się wtedy uczyłem polityki realnej… Do dziś pamiętam, jak sekretarz Komitetu Warszawskiego PZPR Jerzy Kuberski, później ambasador Polski w Watykanie, na spotkaniu za zamkniętymi drzwiami, wysłuchawszy naszych uwag co do funkcjonowania nie tylko naszej uczelni, ale szerzej środowiska akademickiego z jego badaniami naukowymi i dydaktyką, powiedział, abyśmy uważali, co piszemy w swoim raporcie, bo nie można robić sobie zbyt wielu wrogów naraz. A ja sobie narobiłem trochę tych wrogów… I niektórzy uważali, iż zostałem na tę repetę skierowany, żeby był ze mną święty spokój.
Cały tekst można przeczytać w „Przeglądzie” nr 52/2023, dostępnym również w wydaniu elektronicznym
r.walenciak@tygodnikprzeglad.pl
Fot. Krzysztof Żuczkowski