Grey zimowy poranek otulał miasto mglistą zasłoną, jakby sama natura zamarła w oczekiwaniu cudu. Niebo, zasnute ołowianymi chmurami, nisko wisiało nad ulicami, a mroźne powietrze skrzypiało pod butami przechodniów. Tego, z pozoru zwykłego dnia, miało się wydarzyć coś, co na zawsze zmieni losy kilku osób.
„Zajedźmy do kościoła” cicho zaproponowała Kinga, odwracając się do męża z ciepłym uśmiechem, w którym malowały się nadzieja i wdzięczność.
Marek spojrzał na nią z czułością, czując, jak serce ściska się z miłości do tej kobiety. Byli razem już dziewięć lat dziewięć lat walki, łez, nadziei i rozczarowań. Przez dziewięć lat marzyli o dziecku: o małych nóżkach biegających po mieszkaniu, o dziecięcym śmiechu, pierwszych słowach i malutkich rączkach wyciągniętych do rodziców. Ale mimo wysiłków lekarzy, badań, zabiegów, a choćby wsparcia psychologicznego ich marzenie pozostawało nieosiągalne.
Kinga cierpiała niewyobrażalnie. Co miesiąc, gdy nadchodziło kolejne rozczarowanie, zamykała się w sobie, chowała w łazience i cicho płakała, ściskając w dłoniach starą dziecięcą grzechotkę kupioną jeszcze z nadzieją. „Kim jestem jako kobieta, skoro nie mogę urodzić?” szeptała, patrząc w lustro. „Po co jestem na tym świecie, jeżeli nie mogę dać życia?”
Marek nie raz proponował adopcję. Mówił o domach dziecka, o dzieciach, które potrzebują miłości i opieki. Ale Kinga za każdym razem odpowiadała to samo: „To nie moje. To nie nasza krew. Chcę poczuć, jak rośnie we mnie, jak jego serce bije obok mojego.” Rozumiał ją, nie oceniał, tylko obejmował mocniej, próbując choć trochę ukoić jej ból.
Aż pewnego dnia przeczytała o cudzie o kobiecie, która po modlitwie w kościele zaszła w ciążę. Kinga po raz pierwszy od dawna poczuła promyk nadziei i postanowiła spróbować. Zaczęła odwiedzać mały kościół na obrzeżach miasta, stawiać świeczki, modlić się przed obrazem Matki Boskiej. Najpierw przychodziła z drżeniem, z nadzieją w oczach, później ze spokojem w duszy. I pewnego dnia, miesiąc po ostatniej modlitwie, lekarz uśmiechnął się i powiedział: „Gratuluję, jest pani w ciąży.”
To był jak grom z jasnego nieba. Szczęście przepełniało ich. Kinga płakała, śmiała się, obejmowała męża, nie wierząc w rzeczywistość tego, co się działo. A Marek stał obok, czując łzy spływające po policzkach, i szeptał: „Dziękuję Ci, Boże…”
Dziewczynka urodziła się zdrowa, z jasnymi oczami i dźwięcznym płaczem. Nazwali ją Zosia. Minął rok, ale Kinga wciąż chodziła do kościoła teraz nie z prośbą, ale z wdzięcznością. Co miesiąc przychodziła, stawiała świeczkę, modliła się za córkę, męża i wszystkich, którzy cierpią.
„Dobrze, zajedźmy, kochanie” łagodnie odpowiedział Marek, włączając kierunkowskaz.
Zatrzymali się przy zabytkowym kościele z kopułami pokrytymi szronem. Kinga zarzuciła na głowę cienką chustkę nie z mody, ale z szacunku do świętego miejsca. Jej elegancki płaszcz, podarowany przez męża na Nowy Rok, szeleścił przy każdym ruchu. Wysiadła z samochodu, a Marek został w środku. Wierzył w Boga, ale uważał, iż kościół to nie obowiązek, ale wewnętrzne powołanie. Tego dnia jego dusza była spokojna, więc postanowił poczekać.
Przez okno obserwował ludzi. Z kościoła wyszła kobieta w czerni czarna suknia, czarna chusta, pochylona głowa. W jej oczach błyszczały łzy. Przeżegnała się, otarła twarz i powoli odeszła. Marek zrozumiał modliła się za zmarłego. Za nią wyszło młode małżeństwo z niemowlęciem na rękach. Uśmiechali się, szeptali, dziękowali. Pewnie przyszli z tą samą nadzieją, z którą niegdyś przychodziła Kinga.
Po chwili Marek wysiadł, wdychając mroźne powietrze. Nagle jego uwagę przykuła ławka przy ogrodzeniu kościoła. Obok, na ziemi, siedział bezdomny. Długie, brudne palto, niegdyś może ciepłe, teraz podarte. Na nogach zniszczone adidasy, dawno straciły kolor. Twarz porośnięta brodą, na głowie zniszczona czarna czapka. Obok wózek ze starą kołdrą. W ręce plastikowy kubek na datki.
Siedział cicho, nie prosił, nie narzucał się. Po prostu był. Większość przechodziła obojętnie. Niektórzy rzucali drobne, choćby nie patrząc. Tylko jedna kobieta zatrzymała się, włożyła banknot do kubka i poszła. Bezdomny ledwo się uśmiechnął, ale w tym uśmiechu nie było euforii tylko zmęczenie i wdzięczność.
Marek zastygł. Wcześniej, jak wielu, uważał, iż tacy ludzie sami są sobie winni. Że jeżeli ktoś jest na ulicy, to znaczy, iż nie chciał walczyć. Ale po narodzinach Zosi coś się w nim zmieniło. Zaczął widzieć ludzi inaczej. Dostrzegać ich ból, rozpacz, samotność. Teraz, patrząc na tego mężczyznę, poczuł dziwne wzruszenie.
Szczególnie uderzyły go ręce długie, smukłe, o starannie ułożonych palcach palce muzyka, artysty… albo chirurga. Marek zamyślił się. Jak człowiek z takimi rękami mógł się tu znaleźć?
Bez wahania otworzył samochód, wyjął z portfela stuzłotowy banknot i podszedł. Włożył pieniądze do kubka.
Bezdomny drgnął, odsunął się, jakby spodziewał się uderzenia. Ale usłyszawszy szelest banknotu, podniósł oczy. I wtedy Marek usłyszał jego głos głęboki, ciepły, z nutką zmęczonej inteligencji.
„Jesteś bardzo hojny” powiedział. „Nigdy tyle nie dostałem. Dziękuję ci. Nie myśl, iż przepiję. Nie piję. Teraz będę mógł jeść przez tydzień. Jest tu sklep niedaleko… sprzedawczyni jest dobra. Pozwala mi kupić herbatę, bułki… może starczy na dłużej. Niech cię Bóg błogosławi.”
Marek zastygł. Ten głos… słyszał go gdzieś dawno temu. Dziesięć lat?
„Od dawna jesteś na ulicy?” niespodziewanie zapytał Marek.
Bezdomny spojrzał zdziwiony. Ludzie rz