Wakacje u teściowej skończyły się małą rewolucją
Nazywam się Weronika. Mam trzydzieści pięć lat, jestem żoną Jakuba i mamy dwoje dzieci. Zawsze byłam pełna energii i niespokojna — już w przedszkolu próbowałam organizować poranne ćwiczenia dla całej grupy, w szkole byłam przewodniczącą klasy, a na studiach duszą towarzystwa. Moja żywiołowość pewnie wzięła się od babci, u której spędzałam każde wakacje na wsi. Uwielbiałam wiejskie życie i nigdy nie bałam się pracy.
Tak poznałam Jakuba — zorganizowałam sprzątanie miejskiego parku, a on był jednym z nielicznych, którzy przyszli pomóc. Razem zebraliśmy śmieci, zagadaliśmy się, potem poszliśmy do kina. Tak się zaczęło. Rok później oświadczył mi się, a ja z euforią przyjęłam.
Najpierw mieszkaliśmy u moich rodziców, później wzięliśmy kredyt na mieszkanie. Urodził się syn — żywy obraz ojca, a dwa lata później córka. Jakub pracował od rana do nocy, ale zawsze znajdował czas, by pomóc w domu, nigdy nie narzekał na zmęczenie. Ja jednak zaczęłam się wypalać. Macierzyństwo to nie tylko radość, ale też nieprzespane noce, chroniczne zmęczenie i niepokój. Mąż zauważył moje wyczerpanie i zaproponował, żebym z dziećmi pojechała odpocząć do jego matki na wieś. Naiwna, ucieszyłam się: przypomniałam sobie, jak wspaniale było u babci. Myślałam, iż trochę się zregeneruję.
Jakub nas zawiózł, teściowa powitała nas chlebem i solą, choćby zastawiła stół. Dzieci zasnęły na werandzie, dla mnie pościeliła łóżko w pokoju syna. Wydawało się — idealny wieczór. Ale o świcie obudził mnie krzyk:
— Śpimy, panienko? Wstawaj! Krowa sama się nie wydoi!
Spojrzałam na telefon — piąta rano. Ledwo wstałam. Chciałam się umyć, ale teściowa syknęła:
— Później się umyjesz, i tak będziesz brudna!
Milcząc, przebrałam się i poszłam do obory. Warczała po drodze, iż „mieszczucha”, „nieprzystosowana”, ale gdy pewnie chwyciłam wiadro i wydoiłam krowę lepiej niż ona — zamilkła. Potem nakarmiłam zwierzęta, umyłam ręce i podeszłam do niej:
— Nie odmawiam pomocy. Ale pozwól mi robić po swojemu.
— Rób, jeżeli potrafisz — burknęła.
Wzięłam się do roboty. Uporządkowałam ogród, przekopałam grządki, pomalowałam płot, zorganizowałam sprzedaż mleka i warzyw sąsiadom, choćby zbudowałam kompostownik i zaczęłam kłaść rury — miejscowa latryna dawno prosiła się o modernizację. Gdy wykopaliśmy dół, teściowa załamała ręce:
— A to co?!
— Mamo, sama narzekałaś, iż woda ledwo leci. Będzie kanalizacja.
Wtedy nie wytrzymała i potajemnie zadzwoniła do syna:
— Kubo, przyjedź, zabierz żonę. Ona mi spokoju nie daje!
— Co się stało?
— Przyjedź, zobaczysz.
Gdy weszłam, gwałtownie schowała telefon i mruknęła:
— Modlę się, córeczko…
— Dobrze. Ale potem wysterylizujecie słoiki. Zebrałam ogórki, będziemy robić przetwory. Jutro czereśnie, później jabłka. Już umówiłam się z sąsiadem.
Teściowa tylko westchnęła. A ja z nową energią dalej urządzałam gospodarstwo.
Pod koniec tygodnia przyjechał Jakub. Matka rzuciła się do niego:
— Zabierz ją! Nie wytrzymam już! Ona jak silnik — cały dzień w ruchu! Ja już nie odpoczywam, tylko sama proszę o pomoc!
Jakub tylko rozłożył ręce:
— Mamo, chciałaś pomocnicę. No to masz.
Gdy odjeżdżaliśmy, teściowa choćby uroniła łzę — nie ze smutku, raczej z wyczerpania. Obiecałam przyjechać w następny weekend.
— Nie śpiesz się — warknęła, zatrzaskując drzwi samochodu.
A potem, myśląc, iż nikt nie słyszy, odwróciła się do domu i mruknęła:
— Wolałabym, żeby oglądała telewizję, jak wszystkie normalne synowe…
Mimo wszystko wiedziałam jedno: teraz mnie szanuje. A może choćby trochę się boi.
I właśnie tak nauczyłam się, iż nie warto próbować spełniać czyichś oczekiwań za wszelką cenę. Czasem najlepszą odpowiedzią jest po prostu być sobą — choćby jeżeli to oznacza małą rewolucję.