Jest 28 lipca 1995 roku, światu zostaje pokazana recenzja bardzo znanego krytyka filmowego z USA – Rogera Eberta*. Już pierwszy akapit w dzisiejszych czasach budzi albo niedowierzanie, albo śmiech. Ewentualnie płacz, ale o tym kiedy indziej. – Oto wreszcie „Wodny świat”, film powstały przez dwa lata i za 200 milionów dolarów. W dawnych czasach Hollywood lubiło chwalić się, ile kosztował film. Teraz przeprasza. Przez filmowy budżet „Wodnego świata” było tyle kontrowersji, iż recenzowanie fabuły wydaje się bez sensu; powinienem po prostu wydrukować arkusze kalkulacyjne.
Tymczasem mamy masowo produkowane „hity”, które nie tylko kosztują bezsensownie dużo pieniędzy, ale są miałkie i bez sensu. A w dodatku czasem są podawane jako przykład sukcesu, bo takie produkcyjniaki to zwykle robota Netflixa, a wiadomo – jak dużo osób chce coś sprawdzić, to film musi się pokazać w TOP10, więc spirala się nakręca. Tak było z „Kolory zła: czerwień” (polski przykład) – fabuła koszmarna, wykonanie trochę lepsze, ale film mimo paździerzowości znalazł się w TOP10. I gdyby „Waterworld” wyszedł dziś, może nie musiałby czekać kilkunastu lat na to, by jego produkcja się zwróciła, a także zyskałby znacznie więcej fanów. A może nie?
Widzicie, ja wczoraj obejrzałam „Wodny świat” – nie bez obaw, bo pierwszy raz oglądałam film za dzieciaka i chyba go uwielbiałam**. Nie mniej – już w pierwszej sekundzie zorientowałam się, iż ten świat jest po prostu epicki.
Mamy tu Marinera (Kevin Costner), który próbuje jakoś normalnie funkcjonować pomimo swojej odmienności od reszty i pomimo, iż adekwatnie nie ma na świecie lądu: jest tylko woda, i woda. I przez całe stulecia ludzie zrobili wszystko, by się dostosować do postapokaliptycznych warunków.
Już w pierwszych minutach mamy akcję: nasz Mariner ucieka przed złolami, co go chcą dopaść, więc bohater trafia do miasteczka (tu zamiast „miasto” występuje „atol”) i tam – niestety, albo stety – czeka go kolejna przygoda, przy okazji której poznaje Helen (Jeanne Tripplehorn) i Enolę (Tina Majorino), dziewczynkę z dziwnym tatuażem. I jest legenda jego dotycząca: oto droga do suchego lądu…
Tak adekwatnie to mamy do czynienia z soczystym akcyjniakiem w postapo. Dużo się dzieje na ekranie i bardzo dobrze się to ogląda. Charakterologicznie może nie do końca jest wybitnie, ale spodobała mi się ta tradycyjność, konserwatyzm, patriarchalizm, bo po prostu pokazywało, iż Costner to silna osobowość, wie, o co chodzi i umie ustawiać innych, kiedy trzeba. A konfliktów między nim a dziewczynami nie brakowało, ale nie to było najciekawsze z filmu.
W filmie najciekawszy jest świat.
To jest właśnie to, co zachwyca choćby do dziś. Pamiętać warto, iż to wszystko było przed erą „Avatara” Camerona, a CGI się dopiero rozkręcało. Chociaż, po prawdzie, tu użyto głównie efektów praktycznych.
To, w jaki sposób wyprodukowano film to jedno, ale druga rzecz to poczucie, iż ten świat jest tak niesamowicie dobrze zbudowany. Choć nie jest tak długi i szeroki jak ten z „Gry o tron”, to jednak scenarzyści powinni brać przykład z „Wodnego świata”. Mamy tu konkretne strony – przez złoli, miasto, a na Costnerze skończywszy. Ale mamy tu też znakomite stroje, staranność o szczegóły, a choćby zabawa językiem! Tak, bo już na początku orientujemy się, iż to nie jest zwykły film, gdzie wszyscy wszędzie mówią po angielsku i już. Tu wpadają 2-3 momenty, gdzie odbiorca musi czytać napisy, bo inaczej nie ogarnie .
Nie chcę powiedzieć, iż „Wodny świat” to jakiś wybitny film i zasługuje na ocenę 8.0. Tak nie jest – ale po prostu w swojej kategorii jest to świetna rzecz. W kategorii lekkich i rodzinnych seansów, więc nic dziwnego, iż furorę zrobił dopiero wtedy, gdy wszedł do wypożyczalni wszelkiej maści.
Trochę o piekle na wodzie
„Waterworld” to było piekło produkcyjne. Trochę w tym wina Costnera, który chciał kręcić na prawdziwej wodzie, a nie w basenach, przez co dużo ludzi albo miało chorobę morską, albo ulegało wypadkom. Sam Costner niemal stracił życie w momencie, gdy był przywiązany do masztu, a rozpętała się burza. Jego dubler także trafił do szpitala, bo zachorował na embolię. Kierownictwo musiało zainterweniować i dopiero wtedy zdecydowano się na przeniesienie do zbiorników, wywalenie kilku scen i… któreś-tam przepisanie scenariusza na nowo. Do akcji jednak wkroczył jeden z najlepszych scenarzystów tamtych czasów, Joss Whedon. – Mają dobry pomysł, potem piszą generyczny scenariusz i nie dbają o pomysł – skomentował swoją przygodę z „Waterworld”. I wydawałoby się, iż człowiek o nazwisku przy projekcie miał łatwo, ale nie. – Kiedy zostałem zatrudniony, w ostatnich 40 stronach scenariusza nie było wody. Wszystko działo się na lądzie, na statku, czy gdziekolwiek. Powiedziałem: 'Czy nie jest fajne to, iż ten facet ma skrzela?’ I nikt mnie nie słuchał. Byłem tam tylko po to, by robić notatki od Costnera, który był bardzo miły, w porządku do współpracy, ale nie był scenarzystą. Napisał mnóstwo rzeczy, których nie pozwolili tknąć swojej ekipie. Miałem być tam przez tydzień, a byłem przez siedem tygodni i niczego nie osiągnąłem. Napisałem kilka kalamburów i kilka scen, których nie mogę oglądać, bo wyszły tak źle.
Jakby było tego mało, Costner i Reynolds się wielokrotnie kłócili. I może to nie byłoby tak istotne, gdyby nie to, iż firma chciała z początku Zemeckisa, ale Costner stwierdził „tylko Reynolds, albo nici ze współpracy”. Tak więc – Reynolds musiał się wziąć za „Waterworld” i… panom, a szczególnie Costnerowi, wywaliło ego. Jemu nie podobała się ciągła akcja, a Reynoldsowi średnio chciało się wciąż i wciąż na nowo dokręcać i przekręcać akcję, ale koniec końców, zgadzał się na pomysły aktora.
– Martwisz się tylko o swoją postać – stwierdził Reynolds do Costnera.
Costner: dej to, zrobię montaż.
Aktor przejął ostatecznie montaż, zainwestował w film 22 miliony dolarów, a Reynolds sprawę tak spuentował: – W przyszłości Costner powinien występować tylko w filmach, które sam reżyseruje. W ten sposób zawsze będzie pracować z ulubionym aktorem i ulubionym reżyserem.
Ostatecznie, „Waterworld” zarobił 88 milionów w USA i 176 w światowym box office. Film oczywiście zarabia dalej, ze względu na streamingi itd. Jednak stwierdzenie Eberta dość dobrze podsumowuje seans tego filmu: – „Wodny świat” to przyzwoity futurystyczny film akcji z kilkoma świetnymi planami, ciekawymi pomysłami i kilkoma obrazami, które pozostaną ze mną. Mogło być więcej, mogło być lepiej, mogło sprawić, iż zatroszczę się o postaci. To jedna z tych marginalnych produkcji, której nie żałujesz, iż zobaczyłeś, ale nie możesz jej do końca polecić. (…) Powitałbym więcej takich szczegółów dotyczących globalnej pływającej kultury, której Mariner jest częścią. Ale jak wiele filmów science fiction, ten omija najlepsze możliwości gatunku: zamiast nauki i spekulacji, dostajemy wiele scen przemocy.
Także tak – „Waterworld” to niezły akcyjniak, czuć vibe światotwórstwa, ale nie jest to wybitne dzieło . A Wy jak oceniacie „Wodny świat”? Będę wdzięczna za komentarze .
#waterworld#akcyjniak#postapo#film#recenzja#recenzjafilmu#wodnyświat#kinorodzinne#sympatycznyseans#kevincostner#piekłoprodukcyjne
* link do źródeł w komentarzu.
** to nie jest post o mnie, więc wątpliwości co do moich dziecięcych wspomnień (nie było tunelu z wodą!) zostawię na kiedy indziej.