Wracam do domu rodzinnego, ale nie chcę być służącą jego rodziny.

newsempire24.com 21 godzin temu

Woła mnie do rodzinnego domu, a ja nie chcę być służącą jego rodziny

Nazywam się Aneta, mam dwadzieścia sześć lat. Z mężem, Mateuszem, jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Poznaniu, w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Na początku było spokojnie, Mateusz nie miał nic przeciwko życiu w moim mieszkaniu, wszystko mu tu odpowiadało. Ale niedawno, jak grom z jasnego nieba, oświadczył: „Czas, żebyśmy się przenieśli do mojego rodzinnego domu, tam jest przestrzeń, kiedyś będą dzieci — będzie gdzie się rozbiegać”.

Ale ja nie chcę „rozbiegać się” pod jednym dachem z jego hałaśliwą familią. Nie chcę zamieniać własnego mieszkania na siedzibę, w której rządzi totalny patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam, gdzie nie jestem żoną, tylko darmową siłą roboczą.

Dobrze pamiętam swoją pierwszą wizytę w ich domu. Ogromny dom na obrzeżach — z trzystoma metrami, nie mniej. Mieszkają tam teściowie, młodszy brat Mateusza — Kamil, jego żona Ewelina i ich troje dzieci. Pełen zestaw. Gdy tylko przekroczyłam próg, od razu dali mi do zrozumienia, gdzie moje miejsce. Kobiety — do kuchni, mężczyźni — do telewizora. Zanim jeszcze zdążyłam rozpakować torbę, teściowa wręczyła mi nóż i kazała kroić sałatkę. Ani „proszę”, ani „jeśli to możliwe”. Po prostu rozkaz.

A podczas kolacji patrzyłam, jak Ewelina posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc sprzeciwić się teściowej ani słowem. Na każde jej pytanie — winny uśmiech i skinienie głową. Wtedy aż mnie zatrzęsło. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Nigdy. Nie jestem cichą Eweliną i nie zamierzam się ugiąć.

Gdy z Mateuszem zdecydowaliśmy się wyjść, teściowa krzyknęła głośno:
— A naczynia kto sobie pozmywa?
Odwróciłam się i, patrząc jej w oczy, odpowiedziałam:
— Za gości sprzątają gospodarze. Jesteśmy gośćmi, a nie na dorywczej pracy.

Po tym rozpętała się burza oburzenia. Nazwali mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską lalą. A ja tylko patrzyłam i rozumiałam: tu nigdy nie będzie dla mnie miejsca.

Mateusz wtedy stanął po mojej stronie. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontaktował się sam — ja trzymałam się z dala. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw delikatne aluzje, potem coraz natarczywiej.

— Tam jest miejsce, tam jest rodzina — powtarzał. — Mama pomoże z dziećmi, będziesz mogła odpocząć. A twoje mieszkanie wynajmiemy — będzie dodatkowy dochód.

— A praca? — pytałam. — Nie rzucę wszystkiego, żeby jechać na wieś, czterdzieści kilometrów od miasta. Czym ja tam będę się zajmować?

— Nie musiałabyś pracować — wzruszył ramionami. — Urodzisz dziecko, zajmiesz się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.

To była ostatnia kropla. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, własnymi celami. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A teraz mówią mi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą patelnię i uczyć, jak adekwatnie rodzić i gotować rosół?

Rozumiem, iż mój mąż jest produktem swojego środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony to przybłędy, które mają milczeć i dziękować, iż wpuszczono je do stołu. Ale ja nie należę do tych, którzy połykają urazy. Milczałam, gdy teściowa mnie upokarzała. Milczałam, gdy szwagier z szyderczym uśmiechem mówił: „Nasza Ewelina przecież się nie buntuje!”. Ale teraz już nie zamierzam milczeć.

Powiedziałam Mateuszowi jasno:
— Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojego rodowego zamku beze mnie.
Poczuł się urażony. Powiedział, iż rozwalę rodzinę. Że w jego rodzie nie wypada, żeby synowie mieszkali „na obcym terytorium”. A mnie to nie obchodzi. Moje mieszkanie nie jest obce. I moje zdanie nie jest puste.

Nie chcę się rozwodzić. Ale żyć z jego klanem też nie mam zamiaru. jeżeli nie zrezygnuje z pomysłu osadzenia mnie przy swojej mamie, pierwsza spakuję walizkę. Bo lepiej być samej, niż drugą po jego rodzinie.

Idź do oryginalnego materiału