Mam na imię Anna Nowak i mieszkam w Kazimierzu Dolnym, gdzie spokojne brzegi Wisły kryją w sobie historię. Od najmłodszych lat marzyłam o byciu matką – to było moje jasne, niezachwiane pragnienie. W mojej rodzinie było nas troje dzieci, a mama poświęcała się nam z miłością, nie pracując zawodowo. Ten obraz dużej, głośnej rodziny głęboko we mnie utkwił. Nie wyobrażałam sobie innego życia: przytulny dom pełen dziecięcych głosów, śmiechu i małych kroków. Jednak los napisał inny scenariusz, a moje marzenia zderzyły się z twardą rzeczywistością, pozostawiając po sobie jedynie odłamki nadziei.
Przez trzy długie lata razem z mężem, Michałem, staraliśmy się o dziecko. Każdy miesiąc to była nowa nadzieja, a potem kolejne rozczarowanie. Nocami płakałam, patrząc w sufit, a on milcząco mnie obejmował, skrywając swoje cierpienie. W końcu ginekolog wydał werdykt: “In vitro to wasza jedyna szansa”. Zdecydowaliśmy się, i pierwsza próba przyniosła cud – naszą córkę, Maję, która ma teraz 14 lat. Trzymałam ją w ramionach, maleńką, ciepłą, i myślałam: oto szczęście. Ale chciałam więcej – dać jej braci i siostry, by mogła dorastać otoczona bliskimi duszami, jak ja w dzieciństwie.
Półtora roku później spróbowaliśmy ponownie. Cztery próby – cztery ciosy od losu. Za każdym razem wierzyłam, iż teraz się uda. Za każdym razem wpadałam w otchłań rozpaczy, kiedy nadzieje pękały jak bańka mydlana. Po czwartej próbie poddałam się. “Niech tak będzie”, powiedziałam sobie, zaciskając pięści, “mam jedną córkę”. Marzenie wymykało się z rąk jak piasek, a ból był nie do zniesienia – ostry jak nóż w sercu. Patrzyłam na Maję i odczuwałam winę: nie dałam jej tego, o czym sama marzyłam.
Czasem myślę, iż gdybym nie trzymała się tak kurczowo tego ideału, nie byłoby tych bolesnych procedur, łez i pustki. Wyniszczałam siebie, swoje ciało i duszę, a Michał błagał, bym przestała wcześniej. “Doprowadzisz się do skraju,” mówił, patrząc na moje podkrążone oczy. “Boję się o ciebie, o twoje zdrowie”. Widział, jak tonę w depresji, ale nie mogłam porzucić marzenia. Teraz rozumiem: miał rację, a ja byłam ślepa w swoim uporze.
Nasza córka dorasta sama. To mój największy smutek. Chciałam, by poznała euforia z posiadania rodzeństwa – ich psoty, wsparcie, ciepło. Ale Maja jest jedyna, a w tym kryje się mój ból, mój niezakończony rozdział. Mimo to te trudności umocniły nas z Michałem. Walka o dzieci, choć nieudana, uczyniła nas silniejszymi, dodając nam hartu ducha. Nauczyliśmy się siebie nawzajem cenić, być razem pomimo burz. Dziś patrzymy z nadzieją w przyszłość, ciesząc się Mają – jej uśmiechem, jej sukcesami. Nie mogę powiedzieć, iż w pełni pogodziłam się z tym, iż nie będzie drugiego dziecka. Mam 42 lata i wiem, iż czas minął, prawie nie ma szans. Ale nauczyłam się z tym żyć, chociaż z cichym smutkiem w sercu.
Jesteśmy we troje – ja, Michał i Maja – żyjemy w harmonii. Nasz dom jest pełen ciepła, choć nie tak wielogłosowy, jak sobie to wyobrażałam w dzieciństwie. Patrzę na córkę i widzę w niej wszystko, co najlepsze z nas: jej upór, dobroć, wewnętrzny blask. Dorasta bez rodzeństwa i to jest jedyne, czego żałuję. Marzyłam, by dać jej głośną rodzinę, gdzie nikt nie jest sam, ale życie zadecydowało inaczej. A mimo to jesteśmy szczęśliwi – nie idealnie, nie tak jak w moich marzeniach, ale prawdziwie. Trudności nas nie złamały, one nas połączyły, i jestem za to wdzięczna losowi.