Wygodne Babcie Elżbieta Nowak obudziła się od śmiechu. Nie od cichego chichotu, nie od stłumionego parsknięcia, ale od głośnego, rubasznego, zupełnie niepasującego do szpitalnej sali rechotu, którego nigdy nie mogła znieść przez całe świadome życie. Śmiała się współlokatorka z łóżka obok, przyciskając telefon do ucha i wymachując wolną ręką, jakby rozmówca mógł ją zobaczyć. — Kaja, no co ty! Naprawdę tak powiedział? Przy wszystkich? Elżbieta spojrzała na zegarek. Za piętnaście siódma rano. Do pobudki jeszcze piętnaście minut. Piętnaście minut, które można by spędzić w ciszy, zbierając myśli przed operacją. Wczoraj wieczorem, gdy ją przywieziono na salę, sąsiadka już leżała na swoim łóżku i szybciutko stukała w telefon. Przywitały się krótko: „Dobry wieczór” – „Dzień dobry”, i rozeszły się każda do swoich myśli. Elżbieta była wdzięczna za milczenie. A teraz – cyrk. — Przepraszam — powiedziała cicho, ale wyraźnie. – Można trochę ciszej? Kobieta odwróciła się. Okrągła twarz, krótkie włosy przyprószone siwizną, których choćby nie próbowała farbować, kolorowa piżama w czerwone grochy. I to w szpitalu! — Oj, Kaja, oddzwonię później, ktoś tu mnie wychowuje — schowała telefon i odwróciła się z uśmiechem do Elżbiety. — Przepraszam! Jestem Katarzyna Sieradzka. Wyspała się Pani? Ja przed operacjami w ogóle nie śpię, więc obdzwaniam wszystkich znajomych. — Elżbieta Nowak. To, iż Pani nie śpi, nie znaczy, iż inni nie chcą odpocząć. — Ale Pani już przecież nie śpi — mrugnęła Katarzyna. — Dobra, będę szeptać. Obiecuję. Nie szeptała. Do śniadania zdążyła jeszcze dwa razy zadzwonić, przy czym z każdą rozmową głos był coraz głośniejszy. Elżbieta demonstracyjnie odwracała się do ściany i nakrywała głowę kołdrą, ale to nie pomagało. — Córka dzwoniła — tłumaczyła Katarzyna przy śniadaniu, które i tak ledwo jadły — Martwi się o operację. Staram się ją uspokoić jak mogę. Elżbieta milczała. Do niej syn nie zadzwonił. Zresztą nie liczyła na to, mówił, iż ma ważne zebranie od rana. Sama go tak wychowała: praca – to poważne, to odpowiedzialność. Katarzynę zabrali pierwszą. Wychodząc z sali, machała ręką na pożegnanie i coś wykrzykiwała do pielęgniarki — ta się śmiała. Elżbieta pomyślała, iż dobrze by było, gdyby po operacji przenieśli ją do innej sali. Ją samą zabrali godzinkę później. Zawsze źle przechodziła narkozę. Obudziła się z mdłościami i tępym bólem w prawym boku. Pielęgniarka uspokajała, iż wszystko się udało, trzeba tylko przetrwać. Elżbieta – przetrwała. Była w tym dobra. Wieczorem, gdy wrócili ją na salę, Katarzyna już leżała na swoim łóżku – twarz szara, oczy zamknięte, kroplówka w ręce. Spokojna. Pierwszy raz spokojna. — Jak się Pani czuje? — spytała Elżbieta, choć nie planowała zaczynać rozmowy. Katarzyna otworzyła oczy. Uśmiechnęła się blado. — Żyję. A Pani? — Też. Zamilkły. Za oknem gęstniał zmierzch, a kroplówki brzęczały cicho. — Przepraszam za poranek — odezwała się nagle Katarzyna. — Jak się denerwuję, to zaczynam gadać bez końca. Wiem, iż to wkurza, ale nie umiem się powstrzymać. Elżbieta chciała odpowiedzieć coś złośliwego, ale nie znalazła słów. Była zbyt zmęczona. Wymamrotała tylko: — Nic nie szkodzi. W nocy żadna z nich nie spała. Obu bolało. Katarzyna już nie dzwoniła, leżała cicho, ale Elżbieta słyszała, iż ta się przewraca, wzdycha. Raz chyba choćby płakała. Po cichu, w poduszkę. Rano przyszła lekarka. Sprawdziła szwy, zmierzyła temperaturę, rzuciła do obu „Dzielne jesteście, wszystko dobrze”. Katarzyna od razu sięgnęła po telefon. — Kaja, już po wszystkim! Cała i zdrowa, nie panikuj. Jak tam dzieciaki? Michałek znowu gorączkuje? Co? Już lepiej? No widzisz, mówiłam, iż nic mu nie będzie. Elżbieta słuchała z ukosa. „Dzieciaki” – znaczy wnuki. Córka zdaje relację. Jej własny telefon milczał. Dwie wiadomości od syna. „Mamo, jak się czujesz?” i „Daj znać, kiedy dasz radę napisać”. Wysłał je wczoraj wieczorem, gdy ona jeszcze dochodziła do siebie po narkozie. Odpisała: „Wszystko w porządku :)”. Dodała emotikonę. Syn zawsze jej powtarzał, iż bez buziek sms-y są oschłe. Odpowiedź przyszła po trzech godzinach: „Super! Buziaki”. — Pani rodzina nie przychodzi? — zapytała Katarzyna po południu. — Syn pracuje. Mieszka daleko. Poza tym nie trzeba, jestem już duża. — Prawda? — Katarzyna przytaknęła. — Moja córka też tak mówi: „Mamo, dasz sobie radę, przecież jesteś dorosła”. No i po co przyjeżdżać, skoro wszystko gra, nie? W jej głosie było coś, co sprawiło, iż Elżbieta przyjrzała się jej uważniej. Katarzyna uśmiechała się, ale w oczach nie było radości. — Dużo Pani ma wnuków? — Trójkę. Michałek ma osiem lat, potem Basia i Leo — mają trzy i cztery. — Katarzyna już wyjmowała telefon z szufladki. — Chce Pani zobaczyć zdjęcia? Przeglądały je z dwadzieścia minut. Dzieci na działce, dzieci nad morzem, dzieci z tortem. Na wszystkich fotografiach była ona – przytulająca, całująca, śmieszkująca do obiektywu. Córki nie było na żadnej. — Córka robi zdjęcia, nie lubi być w kadrze — wyjaśniła Katarzyna. — Wnuki często u Pani bywają? — adekwatnie ja u nich mieszkam. Córka pracuje, zięć też, więc jestem… no, do pomocy. Odebrać z przedszkola, sprawdzić lekcje, coś ugotować. Elżbieta przytaknęła. Miała podobnie. Przez pierwsze lata po narodzinach wnuczka pomagała codziennie. Potem wnuczek podrósł, zaczęła wpadać rzadziej. Teraz widywali się najwyżej raz w miesiącu, jak trafiła się okazja. — U mnie tylko jeden wnuk. Dziewięć lat, dobrze się uczy, chodzi na treningi. — Często się spotykacie? — Czasem w niedziele. Oni są bardzo zajęci. Rozumiem to. — No właśnie — Katarzyna odwróciła wzrok na okno. — Zajęci… Zamilkły. Za oknem mżył deszcz. Wieczorem Katarzyna powiedziała: — Nie chcę wracać do domu. Elżbieta podniosła wzrok. Katarzyna siedziała na łóżku, obejmując kolana ramionami, wpatrzona w podłogę. — Naprawdę nie chcę. Myślałam, myślałam… i nie chcę. — Dlaczego? — Po co? Wrócę, a tam Michałek z lekcjami nie dał sobie rady, Basia znów rozmazana katarem, Leo spodnie porwał. Córka w pracy do wieczora, zięć w wiecznych delegacjach. Ja – piorę, gotuję, sprzątam, pomagam. A oni nawet… — zacięła się — choćby „dziękuję” nie powiedzą. Bo babcia przecież musi. Elżbieta milczała. W gardle ściskało. — Przepraszam — otarła oczy Katarzyna. — Rozkleiłam się. — Nie przepraszaj — powiedziała cicho Elżbieta. — Ja pięć lat temu poszłam na emeryturę. Myślałam, iż nareszcie się sobą zajmę. Do teatru, na wystawy, choćby na kurs francuskiego się zapisałam. Chodziłam całe dwa tygodnie. — I co się stało? — Synowa na urlop macierzyński poszła. Poprosiła o pomoc. Bo przecież babcia, już nie pracuje, nie odmówi… Nie potrafiłam. — I jak? — Trzy lata codziennie. Potem wnuk poszedł do przedszkola, to już co drugi dzień. Potem do szkoły, raz na tydzień. Teraz… — urwała — …teraz ich już adekwatnie nie potrzebuję. Mają nianię. Siedzę w domu i czekam, aż zadzwonią. jeżeli nie zapomną. Katarzyna skinęła głową. — Córka w listopadzie miała przyjechać. Do mnie. Cały dom wysprzątałam, upiekłam ciasta. Zadzwoniła: „Mamo, sorry, Michałek ma zajęcia, nie damy rady”. — Nie przyszła? — Nie przyszła. Ciasta dałam sąsiadce. Obie zamilkły. Deszcz bębnił po szybie. — Wie pani, co boli najbardziej? — odezwała się Katarzyna. — Nie to, iż nie przyjeżdżają. Tylko iż ja i tak czekam. Ściskam telefon w dłoni i myślę: zadzwonią? Może powiedzą – „brakowało mi cię”, tylko tak, bez powodu, nie przez potrzebę pomocy. Elżbiecie zaszczypało w oczach. — Ja też czekam. Za każdym razem, gdy dzwoni telefon, myślę, iż może syn zadzwoni „tak po prostu”. Ale nie… zawsze chodzi o coś. — A my i tak pomagamy — Katarzyna uśmiechnęła się smutno. — Bo przecież jesteśmy mamami. — Tak. Następnego dnia zaczęły się zmiany opatrunków. Bolało obie. Po zabiegu leżały w milczeniu, aż Katarzyna nagle powiedziała: — Myślałam, iż mam szczęśliwą rodzinę. Córka kochana, zięć w porządku, wnuki radością. Że jestem potrzebna. Że beze mnie ani rusz. — I…? — Dopiero tutaj zrozumiałam, iż oni super sobie radzą. Córka przez cztery dni choćby się nie poskarżyła, iż jej ciężko. Przeciwnie, taka radosna. Czyli mogą. Po prostu wygodniej jest mieć babcię – darmową nianię. Elżbieta uniosła się na łokciu. — Wie pani, co zrozumiałam? Że sama sobie jestem winna. Nauczyłam syna, iż mama zawsze pomoże, zawsze czeka, jej sprawy są nieważne. Najważniejsze, co on chce. — U mnie tak samo. Córka zadzwoni – rzucam wszystko i lecę. — Przyzwyczaiłyśmy ich, iż nie mamy własnego życia — powiedziała Elżbieta powoli. — Jesteśmy tylko dla nich. Katarzyna przytaknęła, zamyślona. — I co teraz? — Nie wiem. Piątego dnia Elżbieta wstała z łóżka bez pomocy pielęgniarki. Szóstego przeszła do końca korytarza i z powrotem. Katarzyna dzień później, ale uparcie próbowała dotrzymać kroku. Chodziły razem po korytarzu, powoli, przytrzymując się ściany. — Po śmierci męża kompletnie się pogubiłam — mówiła Katarzyna. — Myślałam, iż już po wszystkim. A córka mi powiedziała: „Mamo, masz nowy sens, wnuki. Żyj dla nich”. No i żyłam… Tylko ten sens taki… jednostronny. Ja dla nich, oni dla mnie – tylko jak trzeba. Elżbieta opowiadała o rozwodzie trzydzieści lat temu, kiedy syn miał pięć. Jak wychowywała go sama, studiowała wieczorami, pracowała na dwa etaty. — Myślałam: jak będę idealną matką, to on będzie idealnym synem. Że jak oddam wszystko, będzie mi wdzięczny. — A on dorósł i ma swoje życie — dodała Katarzyna. — Tak. I to pewnie normalne. Ale nie sądziłam, iż będę tak samotna. — Ja też nie. Siódmego dnia przyszedł syn. Bez zapowiedzi, nagle. Elżbieta siedziała na łóżku i czytała, kiedy pojawił się w drzwiach. Wysoki, elegancki, z siatką owoców. — Mamo, cześć! — uśmiechnął się i pocałował ją w czoło. — Jak się czujesz? Już lepiej? — Lepiej. — Świetnie! Lekarz mówił, iż jeszcze ze trzy dni i wypis. Może pojedziesz do nas? Anka mówi – pokój gościnny pusty. — Dziękuję, wolę wrócić do siebie. — Jak wolisz. Ale jakby co, dzwoń. Przyjedziemy. Był dwadzieścia minut. Opowiadał o pracy, o wnuku, o nowym samochodzie. Zapytał, czy nie potrzeba pieniędzy. Obiecał, iż wpadnie za tydzień. I wyszedł szybko, jakby z ulgą. Katarzyna leżała na łóżku i udawała, iż śpi. Gdy drzwi się zamknęły, otworzyła oczy. — Pani syn? — Mój. — Przystojny. — Tak. — I zimny jak lód. Elżbieta nie odpowiedziała. Tak ścisnęło ją w gardle, iż brakło jej tchu. — Wie pani… ja ostatnio myślę, może po prostu przestać oczekiwać od nich czułości. Po prostu… odpuścić? Zrozumieć, iż oni mają własne życie. Nam trzeba znaleźć własne. — Łatwo powiedzieć. — Trudno zrobić. Ale co innego mamy? Mamy siedzieć i czekać, aż się o nas przypomni? — Co pani powiedziała córce? — spytała Elżbieta niespodziewanie przechodząc na „ty”. — Że po wypisie muszę odpoczywać dwa tygodnie. Lekarz zabronił dźwigać. Nie mogę zajmować się wnukami. — Obraziła się? — Jeszcze jak. — Katarzyna się uśmiechnęła. — Ale wiesz? Poczułam ulgę. Jakby mi ciężar z pleców zdjął. Elżbieta zamknęła oczy. — Boję się. Jak odmówię, jak powiem „nie”, przestaną dzwonić. Zupełnie. — A dzwonią często? Cisza. — No widzisz. Gorzej już nie będzie. Może tylko lepiej. Ósmego dnia obie wypisano ze szpitala, jednocześnie. Pakowały się w milczeniu, jakby żegnały się na zawsze. — Wymienimy się numerami? — zaproponowała Katarzyna. Elżbieta kiwnęła głową. Wpisały numery w telefony. Stały chwilę naprzeciwko siebie. — Dziękuję — powiedziała Elżbieta. — Za to, iż byłaś tutaj. — I ja tobie. Wiesz… trzydzieści lat z nikim tak nie rozmawiałam. Od serca. — Ja też nie. Przytuliły się. Ostrożnie, żeby nie zahaczyć o szwy. Pielęgniarka przyniosła wypisy, zamówiła taksówkę. Elżbieta pojechała pierwsza. W domu było cicho i pusto. Rozpakowała torbę, wzięła prysznic, położyła się na kanapie. Sięgnęła po telefon. Trzy wiadomości od syna. „Mamo, wypisałaś się?”, „Zadzwoń, jak będziesz w domu”, „Nie zapomnij o lekach”. Odpisała: „Już w domu. Wszystko dobrze.” Odłożyła telefon. Wstała, poszła do szafy. Wyjęła teczkę, której nie otwierała pięć lat. Była tam broszura kursu francuskiego i rozpiska spektakli filharmonii. Patrzyła na broszurę i myślała. Zadzwonił telefon. Katarzyna. — Cześć. Wybacz, iż tak szybko… po prostu musiałam zadzwonić. — Cieszę się. Naprawdę. — Może się spotkamy? Jak dojdziemy do siebie. Za dwa tygodnie. Może w kawiarni, albo po prostu na spacer. jeżeli chcesz. Elżbieta spojrzała na broszurę w rękach. Potem na telefon. I znów na broszurę. — Chcę. Naprawdę chcę. I wiesz co? Nie za dwa tygodnie. Może już w sobotę. Dość już mam leżenia w domu. — W sobotę? Serio? Przecież lekarz… — Lekarz. Trzydzieści lat wszystkim we wszystkim pomagałam. Pora pomyśleć o sobie. — No to umówione. Sobota. Pożegnały się. Elżbieta odłożyła telefon i jeszcze raz sięgnęła po broszurę. Kurs francuskiego zaczynał się za miesiąc – nabór jeszcze trwał. Otworzyła laptopa i zaczęła wypełniać formularz. Palce jej drżały, ale wpisywała wszystko. Do końca. Za oknem lał deszcz. Ale zza chmur zaczęło prześwitywać słońce. Jesienne, nieśmiałe, ale jednak słońce. I Elżbieta pomyślała nagle, iż życie może się dopiero zaczyna. I wysłała zgłoszenie.

newsempire24.com 1 godzina temu

Wygodne babcie

Obudził mnie głośny śmiech. Nie cichy chichot, nie powściągliwy uśmiech, ale prawdziwy, donośny śmiech, który rozbrzmiewał w całej sali szpitalnej i którego zawsze nie znosiłam. To Halina, moja sąsiadka z łóżka obok, śmiała się rozmawiając przez telefon, wymachując przy tym wolną ręką, jakby rozmówczyni mogła ją zobaczyć.

Ela, ty to dopiero potrafisz! Naprawdę tak mu powiedziałaś? Przy wszystkich?

Spojrzałam na zegarek za piętnaście siódma rano. Do pobudki zostało jeszcze piętnaście minut. Tyle jeszcze spokoju mogłam mieć przed operacją.

Gdy poprzedniego wieczoru przywieźli mnie do sali, Halina już leżała na swoim łóżku i stukała czymś gwałtownie w telefon. Pożegnałyśmy się krótko Dobry wieczór Dobry wieczór i każde z nas wróciło do swoich myśli. Byłam jej wdzięczna za milczenie. No ale dziś rano jak w cyrku.

Przepraszam powiedziałam spokojnie i wyraźnie. Można ciut ciszej?

Halina spojrzała na mnie okrągła twarz, krótkie siwe włosy, najwyraźniej nie miała zamiaru ich farbować. Kolorowa piżama w czerwone grochy. W szpitalu!

Ojej, Ela, zadzwonię potem, bo mnie tu już strofują schowała telefon i uśmiechnęła się do mnie szeroko. Przepraszam! Jestem Halina Zawadzka. Pani się wyspała? Ja to w ogóle przed zabiegami nie sypiam dobrze, to wszędzie wydzwaniam.

Elżbieta Maj. Jak pani nie śpi, to nie znaczy, iż wszyscy chcą się wyspać.

A przecież już pani nie śpi mrugnęła do mnie Halina. Dobra, będę szeptać. Obiecuję.

Nie szeptała. Do śniadania jeszcze dwukrotnie dzwoniła, a jej głos tylko zyskiwał na sile. Odwróciłam się demonstracyjnie w stronę ściany i naciągnęłam koc na głowę i nic.

Dzwoniła córka odezwała się Halina przy śniadaniu, choć adekwatnie żadna z nas nie jadła. Operacja, wiadomo, martwi się biedaczka, a ja ją uspokajam, jak mogę.

Przemilczałam to. Syn nie zadzwonił. Nie spodziewałam się ostrzegł, iż rano ma ważne spotkanie w pracy. Sama tak go wychowałam praca to poważna rzecz, odpowiedzialność.

Halinę zabrali na zabieg jako pierwszą. Wychodząc machała ręką na pożegnanie i wykrzykiwała do pielęgniarki coś, od czego ta aż się śmiała. Pomyślałam, iż po zabiegu powinni ją przenieść do innej sali.

Mnie zabrano godzinę później. Narkozę znoszę zawsze źle. Obudziłam się z bólem i mdłościami po prawej stronie. Pielęgniarka wyjaśniła, iż wszystko się udało, trzeba trochę pocierpieć. Cierpliwości nauczyłam się być przez całe życie.

Wieczorem Halina leżała już na swoim łóżku twarz blada, oczy zamknięte, kroplówka podłączona. Cicho. Po raz pierwszy.

Jak pani się czuje? zapytałam, choć nie planowałam zaczynać rozmowy.

Halina otworzyła oczy i słabo się uśmiechnęła.

Żyję jeszcze. A pani?

Też.

Zamilkłyśmy. Za oknem zapadał zmierzch. W sali dźwięczały cicho kroplówki.

Przepraszam za poranek powiedziała Halina po chwili. Jak się denerwuję, to nie umiem utrzymać języka za zębami, wiem, iż to irytujące, ale tego nie kontroluję.

Chciałam jej dogryźć, ale byłam za bardzo zmęczona na wymyślanie ciętych ripost.

Nic się nie stało.

W nocy żadna z nas nie spała. Obydwie czułyśmy ból. Halina milczała, poruszała się, cicho wzdychała. Wydaje mi się, iż raz choćby płakała. Cicho, w poduszkę.

Rano przyszła lekarka. Obejrzała szwy, zmierzyła temperaturę, pochwaliła obie: Dzielnie sobie radzicie, wszystko dobrze. Halina od razu chwyciła telefon.

Ela, już wszystko gra, żyję! Przestań się martwić. Jak tam moje? Kamil jeszcze gorączkuje? Już mu przeszło? No widzisz, mówiłam, iż to nic poważnego.

Automatycznie się przysłuchiwałam. Moje czyli wnuki. Córka zdaje relację.

Mój telefon milczał. Spojrzałam dwie wiadomości od syna. Mamo, jak się czujesz? i Napisz, gdy będziesz mogła. Wysłane poprzedniego wieczora, kiedy jeszcze nie byłam w formie po narkozie.

Odpisałam: Wszystko dobrze :). Syn lubił emotikony, twierdził, iż bez nich smsy są zbyt suche.

Odpisał trzy godziny później: Super! Całuję.

Rodzina nie przyjeżdża? zapytała w południe Halina.

Syn pracuje. Mieszka daleko. I w sumie po co, nie jestem przecież dzieckiem.

Prawda. Moja córka też mówi: mamo, jesteś dorosła, sama sobie poradzisz. Po co przyjeżdżać, jak wszystko dobrze.

Było coś w jej głosie, co zmusiło mnie do uważniejszego spojrzenia. Uśmiechała się, ale w oczach nie było wesołości.

Ile masz wnuków?

Troje. Kamil najstarszy, osiem lat. Potem Małgosia i Leszek rok po roku, trzy i cztery lata. Halina wygrzebywała telefon z szafki. Chcesz zobaczyć zdjęcia?

Przez dwadzieścia minut oglądałyśmy setki zdjęć: dzieci na działce, nad morzem, przy torcie urodzinowym. Wszędzie ona przytula, całuje, stroi miny. Córki nie widać na żadnym zdjęciu.

To ona robi zdjęcia wyjaśniła Halina. Nie lubi być na zdjęciach.

Wnuki często z tobą?

Ja adekwatnie u nich mieszkam. Córka pracuje, zięć też, więc… pomagam. Zabrać z przedszkola, sprawdzić lekcje, ugotować obiad.

Skinęłam głową. U mnie było podobnie. Przez pierwsze lata po urodzeniu wnuka też im codziennie pomagałam. Potem, gdy podrosnął, rzadziej. Teraz odwiedzam raz w miesiącu, najczęściej w niedzielę, jeżeli im pasuje.

A u pani?

Jeden wnuk. Dziewięć lat. Dobrze się uczy, chodzi na zajęcia sportowe.

Często się widujecie?

Czasem w niedzielę. Są bardzo zajęci. Rozumiem to.

No właśnie Halina odwróciła wzrok za okno. Zajęci.

Cisza. Za oknem zaczęło padać.

Wieczorem Halina odezwała się:

Nie chcę wracać do domu.

Podniosłam wzrok. Siedziała na łóżku, obejmując kolana, wlepiając wzrok w podłogę.

Naprawdę nie chcę. Dużo myślałam i nie chcę.

Dlaczego?

Po co? Przyjadę, a tam Kamil znów sobie z lekcjami nie poradził, Małgosia znowu z katarem, Leszek spodnie porwał. Córka w pracy do nocy, zięć ciągle w delegacjach. Pranie, sprzątanie, gotowanie, pomoc. choćby nie… zacięła się …nie powiedzą dziękuję. Bo babcia to przecież musi.

Milczałam. Guli ścisnęła gardło.

Przepraszam Halina otarła oczy Coś mi się zebrało.

Nie przepraszaj powiedziałam cicho. Pięć lat temu przeszłam na emeryturę. Myślałam, iż wreszcie zajmę się sobą. Chciałam chodzić do teatru, na wystawy. Zapisałam się choćby na kurs francuskiego. Wytrzymałam dwa tygodnie.

Co się stało?

Synowa poszła na macierzyński. Poprosiła o pomoc. No bo przecież babcia już nie pracuje, jej nie będzie trudno. Nie umiałam odmówić.

I jak było?

Trzy lata codziennie. Potem wnuk poszedł do przedszkola co drugi dzień. Potem do szkoły raz w tygodniu. Teraz… zamilkłam. Teraz już niespecjalnie jestem im potrzebna. Mają nianię. Siedzę w domu i czekam, czy zadzwonią, jak nie zapomną.

Halina skinęła głową.

Moja córka w listopadzie miała przyjechać. Do mnie, w odwiedziny. Umyłam cały dom, upiekłam ciasta. Zadzwoniła: mamo, przykro mi, Kamil ma trening, nie damy rady.

I nie przyjechała?

Nie. Ciasta oddałam sąsiadce.

Siedziałyśmy cicho. Za oknem kropił deszcz.

Wiesz, co najbardziej boli? spytała Halina. choćby nie to, iż nie przyjeżdżają. Tylko iż ja cały czas czekam. Ściskam ten telefon, myślę może zadzwonią, powiedzą iż tęsknią. Tak po prostu, nie bo potrzebują pomocy.

Poczułam pieczenie w nosie.

Też czekam. Gdy telefon dzwoni, mam nadzieję, iż syn po prostu chce pogadać. Ale nie. Zawsze w jakiejś sprawie.

A my zawsze ratujemy uśmiechnęła się gorzko Halina Bo przecież jesteśmy matkami.

Tak.

Następnego dnia miałyśmy opatrunki. Ból obie. Po wszystkim leżałyśmy długo cicho, aż Halina odezwała się:

Zawsze myślałam, iż mam szczęśliwą rodzinę. Ukochaną córkę, porządnego zięcia, wnuki. Że jestem potrzebna. Że beze mnie nie dadzą rady.

I?

A tutaj widzę, iż dają sobie radę świetnie. Przez cztery dni ani razu nie usłyszałam od córki, iż jej ciężko. Wręcz przeciwnie energiczna, wesoła. Było jej wygodnie, póki była babciaopiekunkazadarmo.

Podniosłam się na łokciu.

Wiesz co zrozumiałam? Że sama wychowałam syna, iż matka zawsze pomoże, zawsze czeka, zawsze swoje plany odłoży. Jego sprawy ważniejsze od moich.

Ja też tak robiłam. Córka dzwoni, rzucam wszystko i biegnę.

Nauczyłyśmy ich, iż nie jesteśmy osobami odezwałam się powoli iż nie mamy własnego życia.

Halina pokiwała głową. Milczała.

I co teraz?

Nie wiem.

Piątego dnia wstałam z łóżka bez pomocy pielęgniarki. Szóstego przeszłam całą długość korytarza i wróciłam. Halina dzień do tyłu, ale dzielnie próbowała. Chodziłyśmy razem, powoli, trzymając się ściany.

Po śmierci męża zupełnie się pogubiłam mówiła Halina. Myślałam, iż to koniec. Córka powiedziała: Mamo, teraz masz nowy sens życia wnuki. Dla nich żyj. I żyłam. Tylko to takie… jednostronne. Ja wszystko dla nich, a oni dla mnie tylko jak im wygodnie.

Opowiedziałam jej o rozwodzie. To było trzydzieści lat temu, syn miał pięć lat. Sama go wychowałam, studiowałam wieczorowo, pracowałam na dwóch etatach.

Wydawało mi się, iż jak będę idealną matką, on będzie idealnym synem. Że będzie wdzięczny, jeżeli mu wszystko oddam.

A on dorósł i żyje swoim życiem dokończyła Halina.

Tak. I to chyba normalne. Tylko nie spodziewałam się, iż będę taka samotna.

Ja też nie.

Siódmego dnia przyszedł syn. Bez zapowiedzi. Siedziałam na łóżku i czytałam, gdy pojawił się w drzwiach. Wysoki, w płaszczu, z reklamówką pełną owoców.

Cześć mamo! Ucałował mnie w czoło. Jak się czujesz? Lepiej?

Tak, lepiej.

Super! Lekarz mówił, iż jeszcze trzy dni i cię wypiszą. Może pojedziesz na trochę do nas? Ola mówi, iż pokój dla gości pusty.

Dziękuję, wolę do siebie.

Jak chcesz. Ale jakby co, dzwoń, przyjedziemy.

Był może dwadzieścia minut. Opowiadał o pracy, o synku, o nowym samochodzie. Zapytał, czy nie potrzebuję pieniędzy. Obiecał, iż odwiedzi mnie za tydzień. Wyszedł szybko, z ulgą.

Halina leżała, udając iż śpi. Gdy drzwi się zamknęły, otworzyła oczy.

Twój?

Mój.

Przystojny.

Tak.

I zimny jak lód.

Nie odpowiedziałam ścisnęło mi gardło.

Wiesz powiedziała Halina cicho Myślę, iż musimy przestać czekać, aż oni nas pokochają. Po prostu… odpuścić? Zrozumieć, iż mają swoje życie. A my powinniśmy poszukać swojego.

Łatwo powiedzieć.

Trudniej zrobić. Ale wyboru nie ma, prawda? Inaczej będziemy czekać do końca życia.

Co powiedziałaś córce po wypisie? zapytałam i sama zaskoczyłam się swoim przejściem na ty.

Że lekarz zalecił mi dwa tygodnie odpoczynku. Nie mogę zajmować się wnukami.

Jak zareagowała?

Najpierw była zła. Powiedziałam jej: Ela, jesteś dorosła, dasz radę sama. Ja teraz nie mogę.

Obraziła się?

Oczywiście. Halina uśmiechnęła się z przekąsem. Ale, wiesz co? Poczułam ulgę. Jakby coś ze mnie spadło.

Zamknęłam oczy.

Boję się. Że jeżeli odmówię, jeżeli powiem nie, to nie zadzwonią już wcale.

A teraz tak często dzwonią?

Milczenie.

No widzisz. Już gorzej nie będzie. Może tylko lepiej.

Ósmego dnia obie nas wypisali. Pakowałyśmy się cicho, jakbyśmy żegnały się na zawsze.

Wymieńmy się numerami zaproponowała Halina.

Kiwnęłam głową. Wpisałyśmy sobie nawzajem kontakty. Stałyśmy przez chwilę patrząc na siebie.

Dziękuję powiedziałam. Że byłaś.

Ja też dziękuję. Wiesz, trzydzieści lat z nikim tak nie rozmawiałam. Do serca.

Ja też.

Przytuliłyśmy się niezdarnie, ostrożnie, by nie uszkodzić szwów. Pielęgniarka przyniosła papiery, zamówiła taksówkę. Mnie wypuścili pierwszą.

W domu cicho, pusto. Rozpakowałam torbę, wzięłam prysznic, położyłam się na kanapie. Spojrzałam na telefon. Trzy wiadomości od syna: Mamo, już cię wypisali?, Daj znać, jak wrócisz, Nie zapomnij o lekach.

Odpisałam: Jestem w domu. Wszystko dobrze. Odłożyłam telefon.

Wstałam, podeszłam do szafy. Wyjęłam teczkę, której nie otwierałam od pięciu lat. Tam broszura kursów francuskiego i wydrukowany repertuar filharmonii. Wpatrywałam się w broszurę.

Telefon zadzwonił. Halina.

Cześć. Wybacz, iż tak od razu ale po prostu chciałam zadzwonić.

Bardzo się cieszę. Naprawdę.

Może umówimy się? Jak trochę dojdziemy do siebie. Za dwa tygodnie. Na kawę, spacer, co chcesz.

Spojrzałam raz na broszurę, raz na telefon.

Chcę. Bardzo chcę. A wiesz co? Może nie za dwa tygodnie. Może już w sobotę? Dość mam już leżenia.

W sobotę? Poważnie? Przecież lekarze

Wiem, co powiedzieli. Ale przez trzydzieści lat stawiałam wszystkich na pierwszym miejscu. Najwyższa pora pomyśleć o sobie.

To umówione. W sobotę.

Pożegnałyśmy się. Odłożyłam telefon i sięgnęłam po broszurę. Kurs zaczynał się za miesiąc. Rekrutacja trwała.

Otworzyłam laptopa i zaczęłam wypełniać zgłoszenie. Ręce mi trochę drżały, ale wpisywałam. Do końca.

Za oknem padał deszcz. Ale przez chmury przebijało się trochę słońca. Jesiennego, ale słońca.

I nagle pomyślałam, iż może właśnie teraz moje życie naprawdę się zaczyna. I wysłałam zgłoszenie.

Idź do oryginalnego materiału