Witold przyglądał się bezdomnemu i nagle rozpoznał w nim chirurga, który uratował mu życie dziesięć lat temu. To, co wydarzyło się później
Szare, zimowe przedpołudnie spowijało miasto mglistą zasłoną, jakby sama natura wstrzymała oddech w oczekiwaniu na cud. Niebo, zasnute ołowianymi chmurami, wisiało nisko nad ulicami, a mroźne powietrze skrzyło się pod butami przechodniów. Tego dnia, z pozoru zwyczajnego, miało się wydarzyć coś, co na zawsze odmieni losy kilku osób.
Wstąpmy do kościoła cicho zaproponowała Kinga, odwracając się do męża z ciepłym uśmiechem, w którym kryła się zarówno nadzieja, jak i wdzięczność.
Witold spojrzał na nią z czułością, czując, jak serce ściska się z miłości do tej kobiety. Byli razem już dziewięć lat dziewięć lat walki, łez, nadziei i rozczarowań. Przez dziewięć lat marzyli o dziecku: o małych nóżkach biegających po mieszkaniu, o dziecięcym śmiechu, pierwszych słowach i malutkich rączkach wyciągniętych w ich stronę. ale mimo wysiłków lekarzy, badań, zabiegów, a choćby wsparcia psychologicznego ich marzenie pozostawało nieosiągalne.
Kinga cierpiała niewysłowienie. Co miesiąc, gdy nadchodziła kolejna porażka, zamykała się w sobie, chowała w łazience i cicho płakała, ściskając w dłoniach starą dziecięcą grzechotkę, kupioną jeszcze z nadzieją. Kim ja jestem, skoro nie potrafię urodzić? szeptała, patrząc w lustro. Po co przyszłam na ten świat, jeżeli nie mogę dać życia?
Witold wielokrotnie proponował adopcję. Mówił o domach dziecka, o dzieciach potrzebujących miłości i opieki. ale Kinga zawsze odpowiadała to samo: To nie moje. To nie nasza krew. Chcę poczuć, jak rośnie we mnie, jak jego serce bije razem z moim. Rozumiał ją, nie oceniał, tylko przytulał mocniej, próbując choć trochę ukoić jej ból.
Aż pewnego dnia przeczytała o cudzie o kobiecie, która zaszła w ciążę po modlitwie w kościele. Kinga po raz pierwszy od dawna poczuła promyk nadziei i postanowiła spróbować. Zaczęła odwiedzać mały kościółek na obrzeżach miasta, stawiać świece, modlić się przed obrazem Matki Boskiej. Najpierw przychodziła z drżeniem, z nadzieją w oczach, później ze spokojem w duszy. I pewnego dnia, miesiąc po ostatniej modlitwie, lekarz uśmiechnął się i powiedział: Gratuluję, jest pani w ciąży.
To było jak grom z jasnego nieba. Szczęście ich przepełniało. Kinga płakała, śmiała się, tuliła męża, nie wierząc w rzeczywistość tego, co się działo. A Witold stał obok, czując, jak po policzkach płyną łzy, i szeptał: Dziękuję dziękuję Ci, Boże.
Dziewczynka urodziła się zdrowa, z jasnymi oczami i dźwięcznym krzykiem. Nazwali ją Hanią. Minął rok, ale Kinga wciąż chodziła do kościoła już nie z prośbą, ale z podziękowaniem. Co miesiąc stawiała świecę, modliła się za córkę, za męża, za wszystkich cierpiących.
Dobrze, wstąpmy, kochanie łagodnie odpowiedział Witold, włączając kierunkowskaz.
Zatrzymali się przed starą kościelną fasadą z kopułami pokrytymi szronem. Kinga zarzuciła na głowę cienką chustkę nie z mody, ale z szacunku dla świętego miejsca. Jej puszysty kożuch, podarowany przez męża na Nowy Rok, szeleścił przy każdym ruchu. Wysiadła z samochodu, a Witold został w środku. Wierzył w Boga, ale uważał, iż kościół to nie obowiązek, ale wewnętrzne wezwanie. Tego dnia jego dusza była spokojna, postanowił więc poczekać.
Przez okno obserwował ludzi. Z kościoła wyszła kobieta w czerni czarna suknia, czarna chusta, pochylona głowa. Na policzkach błyszczały łzy. Przeżegnała się, otarła twarz i odeszła. Witold zrozumiał modliła się za zmarłego. Za nią wyszło młode małżeństwo z niemowlęciem na rękach. Uśmiechali się, szeptali, dziękowali. Pewnie przyszli z tą samą nadzieją, z którą niegdyś przychodziła Kinga.
Po kilku minutach Witold wysiadł, wdychając lodowate powietrze. Nagle jego uwagę przykuła ławka przy kościelnym ogrodzeniu. Obok, na ziemi, siedział mężczyzna bezdomny. Długi, brudny płaszcz, niegdyś może ciepły, teraz podarty w kilku miejscach. Na nogach miał zużyte adidasy, dawno straciwszy kolor. Twarz porośnięta brodą, na głowie zniszczona wełniana czapka. Obok wózek ze szmatami i starą kołdrą. W dłoni trzymał plastikowy kubek na datki.
Siedział cicho, nie prosił, nie narzucał się. Po prostu był. Większość przechodziła obojętnie. Niektórzy rzucali drobniaki, choćby nie patrząc. Tylko jedna kobieta zatrzymała się, wrzuciła banknot i odeszła. Bezdomny lekko się uśmiechnął, ale w tym uśmiechu nie było euforii tylko zmęczenie i wdzięczność.
Witold zastygł. Kiedyś, jak wielu, uważał, iż tacy ludzie sami są winni swojemu losowi. Że jeżeli ktoś żyje na ulicy, to znaczy, iż nie chciał walczyć. Ale po narodzinach Hani coś się w nim zmieniło. Zaczynał widzieć więcej ich ból, rozpacz, samotność. Teraz, patrząc na tego człowieka, poczuł dziwne wzruszenie.
Zwłaszcza uderzyły go jego dłonie. Długie, smukłe, o subtelnych palcach palcach muzyka, artysty albo chirurga. Witold zamyślił się. Jak człowiek z takimi rękami mógł tu trafić?
Bez zastanowienia otworzył portfel, wyjął pięćdziesięciozłotówkę i podszedł. Wrzucił pieniądz do kubka.
Bezdomny drgnął, odsunął się, jakby spodziewał się ciosu. ale usłyszawszy szelest banknotu, podniósł wzrok. Wtedy Witold usłyszał jego głos głęboki, ciepły, z nutami zmęczonej inteligencji.
Jesteś bardzo hojny powiedział. Nigdy nie dostałem tyle. Dziękuję. Nie myśl, iż przepiję. Nie piję. Teraz będę mógł jeść przez tydzień. Jest tu niedaleko sklep sprzedawczyni jest dobra. Pozwala mi kupić gorącą herbatę, bułki może starczy na dłużej. Niech cię Bóg str