Z bólu zrodziła się miłość: dziękuję za dar losu!

newsempire24.com 2 dni temu

Z bólu narodziła się miłość: dziękuję Bogu, iż zesłał mi Piotra!

Mam na imię Anna Kowalska i mieszkam w Płocku, gdzie Mazowsze rozciąga się wzdłuż brzegów Wisły. Od najmłodszych lat szalałam na punkcie dzieci — już jako mała dziewczynka mogłam godzinami patrzeć na maluchy bawiące się na podwórku, marząc o dniu, kiedy sama zostanę matką. Do 25. roku życia ta marzenie stało się niemal namacalne: zatrzymywałam się w parku, obserwując, jak dzieci biegają, śmieją się, upadają i znów wstają, a moje serce ściskało się z pragnienia, by być matką.

Michał był moim pierwszym prawdziwym mężczyzną. Planowaliśmy wspólną przyszłość, rozmawialiśmy o ślubie, a kiedy dowiedziałam się, iż jestem w ciąży, szczęście przytłoczyło mnie niczym fala. Widziałaś już naszą rodzinę, nasz dom, nasze dziecko. Jednak dla niego ta nowina okazała się wstrząsem. Zbladł, zamknął się w sobie, a potem po prostu spakował swoje rzeczy i opuścił mieszkanie, które dzieliliśmy. Zostałam sama — porzucona, z dzieckiem pod sercem i bez słowa pożegnania. Więcej go nie widziałam. Nocami przewracałam się z boku na bok, nie mogąc zasnąć. Myśli kotłowały się w mojej głowie, jak osy: aborcja, oddanie dziecka, wychowanie samodzielne. Dwa pierwsze warianty odrzuciłam natychmiast — to byłoby zdradą samej siebie. Trzecia opcja mnie przerażała: wiedziałam, iż czeka mnie osąd rodziców, ich ciągłe docinki, ale byłam gotowa walczyć.

Mówią, iż rano jest mądrzejsze od wieczora, i to dało mi nadzieję. Tego dnia, zmierzając do pracy z ciężkim sercem, spotkałam przed wejściem Piotra. Był moim sąsiadem — wysokim, życzliwym facetem, który nie raz dawał do zrozumienia, iż mu się podobam. Często łapałam jego ciepłe, przedłużone spojrzenia i widziałam, jak chętnie pomagał z zakupami, gdy wracałam ze sklepu. zwykle rzucałam tylko krótkie “cześć”, ale tego ranka się zatrzymałam. Rozmawialiśmy. Zapytał o Michała, a ja, sama nie wiedząc dlaczego, wyłożyłam mu wszystko — ból, strach, samotność. Wieczorem czekał na mnie pod blokiem z czerwoną różą w dłoni, a miesiąc później wzięliśmy ślub. Nie chciałam wesela — wydawało mi się to obłudne, ale Piotr nalegał: „Wszystko będzie dobrze, uwierz”.

Mój mąż był istnym złotem — dobry, mądry, troskliwy, z otwartym sercem. Ale nie kochałam go. Kiedy urodziła się nasza córka Kasia, czynił cuda: w cztery dni zamienił dom w bajkę, wyremontował wszystko własnymi rękami, urządził jej pokój tak, iż lśniła jak z dziecięcych marzeń. Przyjaciele mu pomagali, a ja widziałam, jak rozpromienia się z dumy. Coś się we mnie zmieniło, ciepło rozlało się po piersiach, ale iskry, tej magii, wciąż brakowało. Piotr walczył o moje serce, nie poddając się, otaczał mnie troską, a ja byłam zimna jak mur.

A potem los znów nas doświadczył. Urodził się nasz syn — słaby, chory, z ciężką diagnozą. Lekarze patrzyli na nas z współczuciem: „Zostawcie go, tak będzie lepiej”. Spojrzeliśmy sobie w oczy — zobaczyłam w nich ten sam strach, który rozdzierał moją duszę. Odmówiliśmy, trzymając się siebie nawzajem jak koła ratunkowego. Ale tydzień później nasz maluszek odszedł. Nocami płakaliśmy razem — obejmował mnie, szepcząc, iż może nasz syn poszedł tam, gdzie nie będzie go bolało. Ta strata nas zniszczyła, ale i połączyła mocniej, niż mogłam sobie wyobrazić. Tej nocy po raz pierwszy poczułam, iż go kocham — nie tylko szanuję, nie tylko jestem wdzięczna, ale kocham całym sercem. Z bólu, jak z popiołów, narodziła się miłość.

Potem stał się cud, jeden za drugim pojawili się nasi chłopcy — dwa hałaśliwe, jasne huragany. Teraz nasz dom pełen jest śmiechu, ciepła, życia. Jestem szaleńczo zakochana w Piotrze, ojcu moich dzieci, moim wybawcy. Przyszedł do mojego życia, gdy spadałam w przepaść, i wyciągnął mnie do światła. Wierzę, iż to Bóg go zesłał mi, abyśmy razem przeszli przez łzy i doczekali się dnia, kiedy będziemy tulić wnuki. Każdego ranka patrzę na niego i myślę: dziękuję, iż jesteś. Dziękuję, iż się nie poddałeś. Z naszego bólu wyrosło szczęście — prawdziwe, niezłomne jak skała. I wiem, iż z nim jestem gotowa iść do końca.

Idź do oryginalnego materiału