Leżąc w półśnie po drzemce, Kinga przeciągała się w łóżku, rozkoszując stanem między jawą a snem. Choć jeszcze nie otworzyła oczu, myślała:
— Jak dobrze, dziś wolne, można odpocząć i zająć się swoimi sprawami. Nie trzeba się spieszyć, słuchać narzekań pacjentów w przychodni, czasem zupełnie zdrowych.
Spojrzała na zegarek i zrozumiała, iż spała długo, ale wstawać się nie chciało. Nagle zadzwonił telefon — wiadomość od Marka: „Zapraszam na ryby, masz wolne, wyjeżdżamy za godzinę. Zgódź się, proszę!”
Kinga uśmiechnęła się, wyobrażając sobie Marka z wędką. Widziała to już w szkole średniej. W dziesiątej klasie latem całymi dniami przesiadywali nad rzeką, a Marek zawsze z wędkami. Łowił ryby, a potem gotowali zupę nad ogniskiem — oczywiście on, bo ona nie umiała. Wydawało jej się, iż nigdy nie jadła niczego pyszniejszego.
Mieli wtedy szkolny romans i nie myśleli, iż los ich rozdzieli. Ania z klasy zawsze się wtrącała, ale Marek zbywał ją zgrabnie.
— Aniu, idź sobie, nie w moim guście — mówił, gdy nachalnie proponowała spacer po lekcjach.
— No dobrze, zobaczymy, kto jest w twoim guście — ripostowała, nie obrażając się, i rzucała Kingie porozumiewawcze spojrzenie.
Kinga patrzyła na nią ironicznie, wiedząc, iż Marek interesuje się tylko nią.
Po szkole Kinga dostała się na medycynę — to było jej marzenie od dziecka. Marek poszedł do technikum na mechanika, bo wiedział, iż studiów nie pociągnie. Rozstali się, ale pisali i dzwonili. Ona przyjeżdżała na wakacje z Wrocławia, on zostawał w małym miasteczku, gdzie wszyscy się znali.
— Kinga, nie zapominaj o mnie w tym swoim wielkim mieście — mówił Marek. — Tęsknię.
— O czym ty, Mańku? Myślę tylko o tobie. Szkoda, iż nie mogę przyjeżdżać na weekendy, za daleko — osiem godzin w pociągu.
Na wakacjach byli nierozłączni. Od rana do nocy. Marek przychodził pod jej dom, gadali w altance, przeglądali zdjęcia w telefonach, szli nad rzekę. Całe dnie pluskali się w wodzie, dołączali inni. Lato mieli świetne.
Urodziny Marka były we wrześniu, Kinga zawsze się martwiła.
— Mańku, znów nie możemy świętować razem — dzwoniła, wysyłając urodzinowe kartki.
Tego roku obchodził je w knajpce z kolegami. Wpadła Ania z koleżanką. Po szkole nie poszła na studia, handlowała owocami na targu.
— O, klasy! Czemu sami chłopaki? — zaśmiała się, podchodząc.
Marek z grzeczności zaprosił je do stolika. Siedzieli do zamknięcia. Gdy wychodzili, Ania odesłała koleżankę, a jego złapała pod rękę.
— Mańku, musisz mnie odprowadzić, nie zostawisz dziewczyny samej? — przytulała się, śmiejąc.
— A gdzie twoja przyjaciółka?
— Poszła z kimś.
Nie wiadomo jak, ale wciągnęła go na werandę. Wyciągnęła butelkę wina i plastikowe kubki — pewnie przygotowane wcześniej.
— No to za twoje urodziny! — pili raz, drugi. Marek choćby nie zauważył, gdy się upił. Ania wykorzystała to — miała już doświadczenie. Jej szef ze sklepu często ją częstował…
Marek obudził się o świcie. Ania spała obok na starym tapczanie. Zrobiło mu się niedobrze.
— No i po wszystkim. Kinga się dowie. Ania na pewno jej powie — wiedział, iż Kinga tego nie wybaczy.
Ubrał się na gwałtownie i uciekł. Ania patrzyła, jak się spieszy.
— Uciekaj, teraz i tak mi nie uciekniesz — pomyślała, śmiejąc się cicho.
Unikał Ani, ale ona go znajdowała. Dzwoniła, czekała pod domem. Aż pewnego dnia przyszła do jego matki.
— Ania? Co się stało? Mańka nie ma, jest na zajęciach — powiedziała matka.
— Jestem w ciąży z Mańkiem. On mnie unika — mówiła, udając łzy.
Matka Marka była nauczycielką, wychowała go sama.
— Niemożliwe, Aniu.
— A jednak. O, i Mańek idzie — wskazała przez okno.
Rozmowa była ciężka. Marek przyznał się, a matka nalegała:
— Musisz się z nią ożenić. Trzeba odpowiadać za swoje czyny.
Nie mógł się wywinąć. Ożenił się z Anią, choć matka płakała. Nie mógł jej zawieść.
Kinga dowiedziała się od koleżanki z klasy. Nie chciała wierzyć, ale potem potwierdziła to choćby matka Marka.
— To znaczy, iż Mańka już dla mnie nie ma — płakała w akademiku, a koleżanki pocieszały:
— Kinga, takie rzeczy się zdarzają. Zwłaszcza na odległość. Nie wiesz, jak to się stało.
Ciężko przeżyła rozstanie. Dopiero na czwartym roku Antek rozchmurzył ją, długo i pięknie zabiegając o jej uwagę. Na piątym roku oświadczył się — zgodziła się.
Antek był z bogatej rodziny. Jego ojciec kierował hutą, a syn miał zagwarantowane miejsce w przychodni i perspektywę własnej kliniki.
Ślub był wystawny, ale od początku Kinga wiedziała, iż popełniła błąd. Pracowali razem, ale po roku odkryła jego zdrady. Pewnego dnia zastała go w gabinecie z pielęgniarką — zapomnieli zamknąć drzwi.
— Rozwodzę się. Nie chcę tego brudu.
— To zwolnij się z przychodni. I wynoś się do siebie, do tego swojego miasteczka — rzucił jej w twarz.
— To nie miasteczko, tylko mniejszy