Miłość po trzydziestce miała wyglądać inaczej — stabilnie, dojrzale, z obustronnym zaangażowaniem.
A jednak zakochałam się w żonatym mężczyźnie.
Mówił, iż to małżeństwo od dawna nie istnieje. Że śpią w osobnych pokojach. Że są razem tylko dla dziecka.
Mówił, iż ze mną znowu czuje, iż żyje.
A ja... chciałam wierzyć.
Na początku wszystko było ukryte.
Skradane pocałunki. Wiadomości wysyłane późno w nocy.
Szybkie spotkania, zawsze wtedy, gdy „mógł się wyrwać”.
Tłumaczyłam sobie, iż to tylko chwilowe. Że jest w procesie odchodzenia. Że muszę uzbroić się w cierpliwość.
Czekałam miesiącami.
Każdy tydzień przynosił nowe wymówki:
— „Nie mogę jeszcze. Ona przechodzi trudny czas.”
— „Muszę poczekać do końca roku, przez kwestie finansowe.”
— „Dziecko ma egzaminy. Nie mogę mu teraz rozwalić świata.”
Rozumiałam. Bo kochałam.
Bo wierzyłam, iż miłość wygrywa wszystko.
Aż pewnego dnia... Zamilkł. Nie odpisał na wiadomość. Nie odebrał telefonu. Znikał całe godziny, potem dni. Aż w końcu napisał:
„Przepraszam. Zdecydowałem się dać szansę mojej rodzinie.”
Tyle. Jedno zdanie. Po dwóch latach wspólnych planów, nadziei, ukradzionych chwil i rozpaczy w ciszy.
Nie zapytał, czy dam sobie radę. Nie zapytał, czy mnie boli. Po prostu wrócił do wygodnego życia, z którego rzekomo chciał uciec.
A ja zostałam z pustką, którą zbudował we mnie on.
Przez długi czas czułam tylko wstyd. Wstyd, iż uwierzyłam. Że byłam „tą drugą”.
Że dałam komuś całą siebie, nie mając nic w zamian poza obietnicami.
Ale dziś wiem jedno: To nie ja złamałam komuś życie. To on złamał mnie, chowając się za strachem i wygodą.
Byłam kochanką. Ale nie byłam naiwna. Byłam kobietą, która kochała naprawdę, choćby jeżeli nielegalnie.
I choć on wrócił do swojej żony, ja wróciłam do siebie. I już nigdy nie oddam się komuś, kto nie ma odwagi wybrać mnie w świetle dnia.