Ten dzień, który przez całe życie kojarzył mi się z gwarem, zapachem kapusty z grzybami i śmiechem dzieci wybiegających do okna „zobaczyć pierwszą gwiazdkę”. A w moim mieszkaniu… cisza tak gęsta, iż aż dzwoni w uszach. Kilka dni temu pakowali walizki.
– Mamo, w tym roku jedziemy w góry – powiedziała córka, choćby nie patrząc mi w oczy, tylko nerwowo zwijając kabel od ładowarki. – Zrobimy sobie taką świąteczną odskocznię. Basia znalazła świetny pensjonat, kulig, choinka, wszystko będzie.
– W góry? Na Wigilię? – zapytałam, jakbym nie rozumiała języka. – A… pierogi? A barszcz? A kolędy?
– Mamo, nie przesadzaj – wtrącił zięć. – Tam też będą pierogi i kolędy. Dzieci się ucieszą, pierwszy raz zobaczą tyle śniegu. Zawsze mówisz, iż święta są dla dzieci.
Wnuczka przytuliła mnie mocno.
– Babciu, wiesz, iż ci wyślę zdjęcia? – zaszczebiotała. – Może tam będzie prawdziwy Mikołaj!
Uśmiechnęłam się, bo co miałam zrobić? Łzy i tak już paliły mnie pod powiekami.
– A ja? – zapytałam cicho. – Co ja mam zrobić w tę Wigilię?
Córka wypuściła powietrze z westchnieniem.
– Mamo, nie dramatyzuj. To tylko jeden rok. Po świętach wpadniemy, zjemy razem bigos, odsłuchamy kolęd z płyty. Wiesz, jak to teraz jest – każdy chce odpocząć, oderwać się.
Dodała coś, co utkwiło mi w pamięci jak drzazga:
– Poza tym… tam będzie ciasno. W jednym pokoju, z dziećmi… Tobie byłoby niewygodnie.
„Tobie byłoby niewygodnie”.
Nie mnie, im.
Dziś od rana udaję przed samą sobą, iż to zwykły dzień. Wstałam, pozamiatałam. Umyłam podłogę, choć wczoraj też myłam. Ugotowałam mały garnuszek barszczu – przyzwyczajenie silniejsze niż rozsądek. Wrzuciłam do zupy kilka uszek z paczki, bo dla jednej osoby lepić… jakoś ręce mi opadły.
Na stole leży biały obrus. Pożółkły na brzegach, wyszywany jeszcze przez moją mamę. Położyłam go bardziej z przyzwyczajenia niż z potrzeby. Na środku – jedna świeca. Jeszcze niedawno stał tu talerz dla niespodziewanego gościa. Dziś mam wrażenie, iż ja jestem tym niespodziewanym gościem we własnym życiu.
W radiu leci „Cicha noc”. Wyłączam po dwóch taktach, bo cisza jest mniej bolesna niż ta fałszywa wesołość.
Telefon milczy.
Wnuki pewnie biegają po śniegu, wrzucają zdjęcia w internet, którego ja i tak nie rozumiem. Może córka robi selfie na tle choinki w pensjonacie. Może przy innym stole ktoś inny łamie się z nimi opłatkiem, a ja… trzymam swój w palcach i nie mam komu go podać.
O siedemnastej zaczynam nakrywać stół. Dla jednej osoby – ale ręce, nauczone latami, same układają talerze.
Najpierw stawiam trzy – jak zawsze. Dla mnie, dla córki, dla wnuczki. Potem dwa odsuwam. Głupio tak siedzieć przy pustych miejscach, jak aktorka na scenie, na którą nikt nie przyszedł.
Zostawiam tylko swój talerz. I maleńką miseczkę – tak, jakby zaraz miała tu usiąść Zosia i poprosić, żebym „nie wlewała za dużo barszczu, bo chce zostawić miejsce na pierogi”.
W kuchni pachnie grzybami. Ten zapach świąt, zapach domu… Tylko iż domu jakby zabrakło. Zostały ściany.
Siadam przy stole. Świeca płonie nierówno, wosk kapie na obrus. To moja jedyna towarzyszka – ta świeca. I może ciemność za oknem.
Patrzę na opłatek.
Kawałek białej mąki, a tak ciąży w palcach.
– No i co, Anna? – mówię do siebie. – Podziel się. Z kim?
O dziewiętnastej dzwoni telefon.
– No, mamo! – słyszę wesoły głos córki. – Wesołych świąt! Popatrz, ile śniegu!
Obrazek na ekranie jest zamazany, ale widzę białe zaspy, głośny śmiech dzieci, migającą choinkę w holu.
– Babciu! – wrzeszczy wnuczka. – Jeździliśmy na sankach! I był Mikołaj, prawdziwy, z brodą!
– To wspaniale, skarbie – mówię, starając się, żeby głos mi się nie załamał. – A jedliście coś?
– Tak! – chwali się. – Pierogi, barszcz, rybkę i takie dziwne ciasto. Babciu, szkoda, iż cię tu nie ma.
„Szkoda, iż cię tu nie ma”.
Parsknęłam w myślach. Bardziej szkoda, iż mnie nigdzie nie ma.
– Mamo, pokaż stół – prosi nagle córka. – Nakryłaś?
Odwracam telefon na chwilę w stronę mojego stołu. Jeden talerz. Jedna świeca. Mała miseczka.
Zapada niezręczna cisza.
– Mówiłam ci, żebyś pojechała z nami – rzuca gwałtownie córka. – Ale nie, bo ty swoje… Że „święta to w domu, przy choince”. No i masz.
Zaciskam palce na brzegu stołu tak mocno, iż bieleją.
– Ty też mogłaś zostać – odpowiadam spokojnie. – Z wnukami, z choinką u mnie. Dla nich to byłaby też atrakcja.
W słuchawce słyszę jej westchnienie.
– Mamo, nie zaczynajmy – ucina. – Nie psujmy sobie świąt.
Jej głos staje się miękki, uspokajający, jakby mówiła do dziecka, które się obraziło bez powodu:
– Za rok zrobimy u ciebie, dobrze? Teraz już wszystko opłacone, nie mogliśmy zrezygnować. Zresztą, ty też masz prawo odpocząć.
Odpocząć od czego? Od własnej rodziny?
Po rozmowie siedzę jeszcze długo przy stole. Barszcz dawno wystygł, uszka pęcznieją w miseczce. W końcu wstaję, wylewam wszystko do zlewu. Głupio mi przed samą sobą, iż choćby nie spróbowałam.
Z szafki wyjmuję słoik z bigosem, który miał być „na drugi dzień świąt”. Otwieram, wącham. Pachnie jak zawsze – suszonymi śliwkami i liściem laurowym.
Nagle ogarnia mnie złość. Na siebie, na córkę, na całe to „nowoczesne myślenie o świętach”.
Wyrzucam bigos do miski dla psa sąsiadki, której się czasem nim dzielę.
– Chociaż ktoś będzie miał z tego święta – mruczę pod nosem.
O dwudziestej pierwszej ktoś puka do drzwi. Serce podskakuje mi do gardła.
„Może się rozmyślili? Może przyjadą chociaż na chwileczkę? Może jednak…”.
Otwieram.
Na progu stoi sąsiadka z trzeciego piętra, pani Halina, z plastikowym pojemnikiem w ręku.
– Pani Aniu – mówi niepewnie. – Wiem, iż zawsze ma pani pełno ludzi, ale pomyślałam… Ja dziś też sama. Może zjemy razem po kawałku makowca?
Chce mi się śmiać i płakać naraz.
– Dziś… nie mam pełno ludzi – odpowiadam. – Dziś mam pełno ciszy.
Zapraszam ją do środka. Siedzimy we dwie przy moim wielkim stole, jak dwie niedobrane figurki w ogromnej szopce. Dzielimy się opłatkiem – nie ma mowy o wielkich życzeniach, mówimy sobie tylko:
– Żeby nie było gorzej.
Zjadamy po kawałku makowca. Pani Halina opowiada, iż jej syn też wyjechał „na Święta last minute” za granicę, bo taniej. Że obiecał, iż „przyśle zdjęcia”.
Śmiejemy się smutno. Dwie babki od zdjęć i obietnic.
Kiedy wychodzi, jest już po dwudziestej drugiej. Gaszę świecę. Zapach wosku miesza się z zapachem kapusty, która stygnie na kuchence.
Wracam jeszcze raz do pokoju, stoję chwilę przy choince. Mała, sztuczna, ale świeci. Kładę rękę na oparciu krzesła, na którym zawsze siadała wnuczka, machając nogami.
– Może to ostatnia taka Wigilia – mówię do siebie. – Może za rok się przypomną. Przyjadą, narobią hałasu, dzieci będą mi grzebać w szafkach, rozleją kompot, a ja znów będę narzekać, iż tyle roboty.
I nagle dociera do mnie, jak strasznie brakuje mi tego bałaganu.
Dziś jest Wigilia. Moja rodzina jest w górach. Ja jestem tutaj, z talerzem, którego nie miał mi kto podać, z opłatkiem, którym podzieliłam się z sąsiadką, i z choinką, której nikt nie rozebrałby nawet, gdyby się przewróciła.
Zamiast z wnukami spędzam święta samotnie.
I choć cały świat krzyczy o magii świąt, ja wiem jedno – magia kończy się tam, gdzie zaczyna się puste krzesło przy wigilijnym stole.
To też może cię zainteresować:
Zobacz, o czym jeszcze pisaliśmy w ostatnich dniach:















