Z życia wzięte. "Latami walczyliśmy o adopcję, ale serce odmówiło posłuszeństwa": Macierzyństwo okazało się ponad moje siły

zycie.news 1 godzina temu

Prawdę, która pali duszę, odbiera oddech i budzi w nocy z sercem ściśniętym jak w imadle.
Ale dziś wiem, iż nie wszystko w życiu jest takie, jak sobie wymarzymy.
Że czasem choćby największe pragnienia mogą stać się ciężarem.

Przez lata walczyłam z niepłodnością. Leczenia, zabiegi, hormony, wmawianie sobie, iż „tym razem się uda”. Mój mąż wspierał mnie, choć widziałam w jego oczach rosnący smutek. On marzył o dziecku. Ja też. A im bardziej marzyliśmy, tym bardziej los nas karał.

W końcu zapadła decyzja: adopcja.

Przeszliśmy szkolenia, wizyty psychologów, wywiady, kontrolne rozmowy, stresy i niepewność. Niosłam w sobie nadzieję jak świecę w ciemności. Byłam przekonana, iż kiedy w końcu dostaniemy dziecko, wszystko od razu będzie piękne. Naturalne. Ciepłe.

Tak się nie stało.

Gdy pierwszy raz zobaczyłam chłopca, który miał zostać naszym synem, poczułam… pustkę. Nie miłość. Nie radość. Pustkę. Uśmiechałam się, mówiłam do niego łagodnie, jak uczono nas na kursach, ale w środku byłam lodowata. Jakbym patrzyła na obce dziecko, które ktoś próbował na siłę wpisać w moje życie.

Myślałam, iż to minie. Że serce się otworzy.

Mąż zakochał się w nim od razu. Nosił go na rękach, pokazywał mu świat, przemawiał do niego z czułością. A ja udawałam. Bo tak trzeba. Bo jestem żoną, matką, powinnam… prawda?

Ale nocami płakałam w łazience, żeby nikt nie widział. Wiedziałam, iż coś jest ze mną nie tak. Macierzyństwo miało być instynktem. Przyszło… obowiązkiem.

Chłopiec był spokojny, ufny, przytulał się do mnie, a ja czułam, jakby ktoś nakładał mi na ramiona coraz cięższy kamień. Dzień po dniu wstyd narastał. Jak mam być matką, skoro nie potrafię pokochać własnego, choć nieswojego, dziecka?

Pierwszy raz wyznałam mężowi prawdę, gdy zobaczył mnie wieczorem siedzącą na podłodze w kuchni, z głową opartą o szafkę. Płakałam tak mocno, iż aż drżały mi ręce.

Powiedziałam mu wszystko. Każde brzydkie słowo w mojej głowie. Każdą wątpliwość. Każdą ciemną myśl, która we mnie rosła. Bałam się, iż mnie znienawidzi. Że zostanę sama z tym wstydem na całe życie.

On milczał długo. Potem usiadł obok mnie i powiedział:

„Miłość czasem przychodzi później. Nic na siłę.”

Te słowa ocaliły mnie. Nie sprawiły, iż nagle pokocham syna. Ale sprawiły, iż przestałam siebie nienawidzić.

Dziś minęły dwa lata.

Czy go kocham? Nie wiem. Może inaczej, niż powinnam. Może inaczej, niż się mówi w książkach o macierzyństwie. Ale jest częścią mojego życia. Jest obok mnie. Widzę, jak rośnie, jak się śmieje, jak ufa.

A ja… uczę się tego uczucia. Powoli, nieidealnie, czasem z upadkami.

Macierzyństwo mnie przerosło. Ale każdego dnia próbuję jeszcze raz. I może pewnego dnia, kiedy spojrzy na mnie swoimi wielkimi oczami, poczuję w sercu to coś, czego tak długo szukałam.

Idź do oryginalnego materiału