Nie te materialne, nie o bogactwie czy sławie. Po prostu chciałam, żeby był szczęśliwy — żeby miał dobrą pracę, ciepły dom, żonę, dzieci… takie swoje, z krwi i kości. Chciałam, żeby miał to, czego ja nigdy nie dostałam od życia.
Był moją dumą. Jedynym, co naprawdę mi się udało. Od zawsze mądry, odpowiedzialny, czuły.
Wszystko robił „jak trzeba” — uczył się, pracował, pomagał. Myślałam, iż pójdzie tą prostą drogą, którą każdy rodzic dla dziecka sobie wyobraża.
Aż pewnego dnia przyprowadził ją. Kobietę z dwójką dzieci. „Poznaj, mamo — to Anka.”
Uśmiechnięta, ładna, ale coś mi w niej od razu nie pasowało. Nie wiem — może ten spokój w oczach, może pewność siebie. A może to, iż od razu zobaczyłam w niej rywalkę. Bo od tej chwili przestałam być w jego życiu najważniejsza.
Próbowałam być miła. Naprawdę próbowałam. Ale z każdym spotkaniem coraz bardziej czułam, jak coś we mnie się buntuje. Ona mówiła o swoich dzieciach jak o aniołkach, a mój syn słuchał z takim zachwytem, jakby to były jego własne.
Kupował im prezenty, woził na wycieczki, pomagał w lekcjach. Patrzyłam na to i nie mogłam zrozumieć — po co? Dlaczego ma zajmować się cudzymi dziećmi, skoro choćby swoich jeszcze nie ma?
— Synku, ty się w to nie pchaj — mówiłam. — To nie jest twoje życie, nie twoja odpowiedzialność.
A on tylko się uśmiechał.
— Mamo, ja ich kocham. Ich i ją.
Te słowa mnie zraniły. „Ich” — powiedział. Nie mnie. Nie naszą rodzinę. „Ich.” Jakby już miał nową.
Od tamtej pory coraz rzadziej dzwoni. Przyjeżdża rzadko, zawsze z nimi. I już nie mówi, iż tęskni.
Tylko:
— Mamo, wiesz, nie mogę teraz, młodszy ma konkurs, starsza przeziębiona.
Za każdym razem coś w moim sercu się ściska. Nie z zazdrości. Z bólu. Bo to nie ja jestem już tą, do której biegnie po radę, po ciepłe słowo, po zrozumienie. Teraz biegnie do niej. I do nich.
Czasem w nocy myślę, iż może przesadzam. Że to dobrze, iż jest szczęśliwy. Że przecież o to chodziło — żeby miał rodzinę. Ale zaraz potem pojawia się głos, którego nie umiem uciszyć:
„To nie twoja rodzina, synku. To cudza.”
Nie mogę patrzeć, jak oddaje serce dzieciom, które nie są jego. Jak pozwala im mówić do siebie „tato”. Nie rozumiem tego. Bo dla mnie ojcostwo to coś, co się rodzi z krwi, z więzi, z pokoleń. A on wierzy, iż można je zbudować z niczego.
Czasem, gdy przychodzą wszyscy razem, staram się być spokojna. Podaję herbatę, ciasto, rozmawiam. A potem, kiedy wychodzą, siadam w pustym salonie i płaczę. Bo czuję, iż powoli go tracę. Nie dlatego, iż ona mu coś zabrała. Tylko dlatego, iż on sam oddał — z uśmiechem, z przekonaniem, iż robi dobrze.
Nie wiem, co będzie dalej. Może kiedyś do mnie wróci, może nie. Może kiedy te dzieci dorosną, zrozumie, iż chciał mieć swoje. A może już nigdy nie spojrzy na mnie tak, jak dawniej.
Tylko jedno wiem na pewno: czasem miłość, choćby najczystsza, boli bardziej niż nienawiść. Bo zabiera ci to, co kochałaś najbardziej — i każe patrzeć, jak kocha kogoś innego.