Zbyt długo żyłam dla innych Teraz chcę wybrać siebie.
Czasem człowiek budzi się w środku codzienności i nagle uświadamia sobie, iż cudze głosy brzmiały w jego głowie głośniej niż jego własny zbyt długo. Tak właśnie stało się ze mną. Nazywam się Zofia Kowalska, mam czterdzieści pięć lat, mieszkam w Poznaniu i, jakkolwiek banalnie to zabrzmi, dopiero teraz zrozumiałam, iż prawie pół wieku żyłam według czyichś obcych zasad. Nie swoich. A ból, który mi to zostawiło, jest ciężki, głuchy i nieustający.
Niedawno spotkałam się z moją szkolną przyjaciółką, Ewą. Nie widziałyśmy się prawie dziesięć lat, a to spotkanie stało się dla mnie impulsem, prawdziwym bodźcem do refleksji. Długo rozmawiałyśmy o życiu, dzieciach, rozczarowaniach. I nagle usłyszałam samą siebie kobietę, która żyje nie tak, jak chce, ale tak, jak jej kazano. I która już tego nie akceptuje.
Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Moi rodzice porządni, surowi, uparci zawsze wiedzieli lepiej, co dla mnie dobre. Decydowali o wszystkim: z kim się przyjaźnić, gdzie iść na studia, czym się zajmować, kogo słuchać. Marzyłam o prawie, ale mama z tatą uznali, iż filologia będzie lepsza, i pewnego dnia, bez mojej wiedzy, złożyli papiery na ten kierunek.
Dostałam się. I odtąd krok za krokiem szłam cudzą ścieżką. Uczyłam się bez pasji, bez chęci. Zdawałam egzaminy, nie rozumiejąc, po co mi to. Ale rodzice byli dumni. Byłam grzeczną córką z wyższym wykształceniem.
Pracę też znaleźli mi sami w zwykłej szkole jako nauczycielkę języka polskiego. Trzęsłam się na myśl, iż całe życie będę tłumaczyć zasady interpunkcji dzieciom, które choćby nie patrzą mi w oczy. Ale poszłam. Bo zawsze szłam tam, gdzie kazano.
A potem pojawił się Piotr. Kolega ze szkoły. Nauczyciel wuefu. Oświadczył się, a ja zgodziłam się. Nie z miłości, ale z chęci wyrwania się spod rodzicielskiej kurateli. Widziałam w nim szansę na wolność. Ale jakże się myliłam. Po prostu zamieniłam jedną klatkę na drugą.
Życie z Piotrem było ciężkie. Był ostry, despotyczny, nie znosił sprzeciwu. Dla niego byłam sprzątaczką, kucharką, kobietą na zawołanie. Wszelkie próby o mówieniu o uczuciach, szacunku, wolności wyśmiewał. Znosiłam to. Bo nie wiedziałam, jak przestać. Bo od dziecka byłam przyzwyczajona milcz, nie sprzeciwiaj się, dopasuj się.
Moim jedynym światłem była córka. Była moim ratunkiem, moją odskocznią. Dałam jej wszystko, czego mi brakowało: troskę, wsparcie, wolność wyboru. Wychowywałam ją z myślą: tylko nie powtórz mojego życia. Kiedy była jeszcze w piątej klasie, zaczęłam odkładać pieniądze, chowając je przed Piotrem, by w przyszłości dać jej szansę.
Po siódmej klasie wysłałam ją na naukę do Wielkiej Brytanii. To nie było łatwe. Dorabiałam, szyłam nocami, odmawiałam sobie wszystkiego, ale najważniejsze ona się uczyła, rozwijała, żyła. Teraz jest studentką jednego z uniwersytetów w Londynie. Jest silna, mądra, niezależna. I mówię jej: zostań tam, żyj tak, jak chcesz. Dla tego znosiłam wszystko.
Wspierała mnie moja ciotka jedyna osoba, która naprawdę mnie rozumiała. Nie miała dzieci i stała się dla mnie cichym aniołem stróżem.
A teraz teraz stoję przed lustrem i pierwszy raz od czterdziestu pięciu lat pytam siebie: Czego CHCĘ JA? Nie moi rodzice. Nie mój mąż. Nie społeczeństwo. Ja.
I znam odpowiedź. Chcę wolności. Chcę żyć w ciszy, czytać ukochane książki, pracować tam, gdzie mam spokój, a nie gdzie kazano. Chcę znów haftować obrazy, jak za młodu. Chcę wynająć mieszkanie, odejść od Piotra, zacząć od nowa. Nie chcę już być cieniem w cudzym życiu.
Teraz szukam pracy. Przeglądam ogłoszenia o wynajmie. Powoli, ale pewnie układam drogę do nowej siebie. Nie będę już ofiarą. Nie pozwolę więcej nikomu mówić mi, jak żyć. Może późno, ale wybieram siebie. A jeżeli ktoś zapyta czy żałuję? Tak. Żałuję. Ale nie tego, iż chcę odejść. Tego, iż nie zrobiłam tego wcześniej.