Zbyt długo żyłam dla innych Teraz chcę wybrać siebie
Czasem człowiek budzi się w środku codziennego życia i nagle zdaje sobie sprawę, iż cudze głosy brzmiały w jego głowie głośniej niż jego własny zbyt długo. Tak właśnie stało się ze mną. Nazywam się Krystyna, mam czterdzieści pięć lat, mieszkam w Poznaniu i, choć brzmi to banalnie, dopiero teraz zrozumiałam, iż prawie pół wieku żyłam według czyichś zasad. Nie swoich. A ból z tym związany ciężki, głuchy, nieustający.
Ostatnio spotkałam się ze szkolną przyjaciółką, Elżbietą. Nie widziałyśmy się prawie dziesięć lat i to spotkanie stało się dla mnie impulsem, prawdziwym bodźcem do refleksji. Długo rozmawiałyśmy o życiu, dzieciach, rozczarowaniach. Nagle usłyszałam samą siebie kobietę, która żyje nie tak, jak chce, ale tak, jak kazano. I która ma już tego dość.
Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Moi rodzice porządni, surowi, uparci zawsze wiedzieli lepiej, co dla mnie dobre. Decydowali o wszystkim: z kim się przyjaźnić, gdzie iść na studia, czym się zajmować, kogo słuchać. Marzyłam, by zostać prawnikiem, ale mama i tata uznali, iż polonistyka będzie lepsza, i pewnego dnia, bez mojej wiedzy, złożyli za mnie dokumenty na odpowiedni wydział.
Poszłam. I krok za krokiem podążałam cudzą ścieżką. Uczyłam się bez pasji, bez chęci. Zdawałam egzaminy, nie rozumiejąc, po co mi to. Ale rodzice byli dumni. Byłam grzeczną córeczką z wyższym wykształceniem.
Pracę też znaleźli mi sami jako nauczycielkę języka polskiego w zwykłej szkole. Trzęsłam się na myśl, iż całe życie będę tłumaczyć zasady interpunkcji dzieciom, które choćby nie patrzą mi w oczy. Ale poszłam. Bo zawsze szłam tam, gdzie kazano.
A potem pojawił się Piotr. Kolega ze szkoły. Nauczyciel wf-u. Oświadczył się, a ja zgodziłam się. Nie z miłości, ale by uciec spod rodzicielskiej kurateli. Widziałam w nim szansę na wolność. Jak bardzo się myliłam. Tylko zmieniłam klatkę.
Życie z Piotrem było ciężkie. Był ostry, despotyczny, nie znosił sprzeciwu. Dla niego byłam sprzątaczką, kucharką, kobietą na zawołanie. Każdą próbę rozmowy o uczuciach, szacunku, wolności wyśmiewał. Tolerowałam. Bo nie wiedziałam, jak nie tolerować. Bo od dziecka wpajano mi: milcz, nie sprzeciwiaj się, dopasuj się.
Jedynym światłem stała się moja córka. Była moim ratunkiem, moją ucieczką. Dałam jej wszystko, czego mnie pozbawiono: troskę, wsparcie, swobodę wyboru. Wychowywałam ją z myślą: byle nie powtórzyła mojej drogi. Gdy była w piątej klasie, zaczęłam odkładać pieniądze, ukrywając je przed Piotrem, by w przyszłości dać jej szansę.
Po siódmej klasie wysłałam ją do szkoły w Irlandii. To nie było łatwe. Dorabiałam, szyłam nocami, odmawiałam sobie wszystkiego, ale najważniejsze ona się uczyła, rozwijała, żyła. Teraz studiuje na jednej z uczelni w Dublinie. Jest silna, mądra, niezależna. I mówię jej: zostań tam, żyj tak, jak chcesz. Dla tego znosiłam wszystko.
Wspierała mnie ciocia jedyna osoba, która naprawdę mnie rozumiała. Nie miała dzieci i stała się moim cichym aniołem stróżem.
A teraz teraz stoję przed lustrem i po raz pierwszy od czterdziestu pięciu lat pytam siebie: Czego CHCĘ JA? Nie moi rodzice. Nie mój mąż. Nie społeczeństwo. Ja.
I znam odpowiedź. Chcę wolności. Chcę żyć w ciszy, czytać ulubione książki, pracować tam, gdzie czuję spokój, a nie gdzie kazano. Chcę znów haftować obrazy, jak za młodu. Chcę wynająć mieszkanie, odejść od Piotra, zacząć od nowa. Nie chcę już być cieniem w czyimś życiu.
Teraz szukam pracy. Przeglądam ogłoszenia o wynajmie. Powoli, ale stanowczo układam drogę do nowej siebie. Nie będę już ofiarą. Nie pozwolę więcej nikomu mówić mi, jak żyć. Może późno, ale wybieram siebie. A jeżeli ktoś zapyta czy żałuję? Tak. Żałuję. Ale nie tego, iż chcę odejść. Tego, iż nie zrobiłam tego wcześniej.