Zabrał mi dwie kotlety, mówiąc, iż powinnam schudnąć. Po latach małżeństwa i trójce dzieci boję się zostać sama.

newsempire24.com 5 dni temu

Wziął ode mnie dwie kotlety i powiedział, iż powinnam schudnąć. Sześć lat małżeństwa, urodziłam troje dzieci, a teraz boję się zostać sama.

Mam trzydzieści sześć lat. W ciągu tych sześciu lat zostałam matką trojga wspaniałych dzieci: Artur ma pięć lat, Weronika trzy, a najmłodszy, Leosia, zaledwie pół roku. Zawsze marzyłam o dużej rodzinie, ale nie wyobrażałam sobie, ile będzie w tym trudu — fizycznego, emocjonalnego, po prostu ludzkiego. Życie stało się jak niekończący się wyścig, w którym jestem już na skraju wyczerpania.

Poznałam Aleksandra, gdy miałam prawie trzydzieści lat. Wszystkie przyjaciółki dawno były zamężne, wychowywały dzieci, a ja — to w pracy, to w domu, zawsze sama. I nagle pojawia się on — wysoki, wysportowany, pełen charyzmy. Wtedy już piastował dobrą posadę — kierował działem w kancelarii prawnej. Nigdy nie myślałam, iż taki mężczyzna zwróci uwagę na kogoś takiego jak ja.

O jego poważnych zamiarach zorientowałam się, gdy sam zaprowadził mnie do swojej matki. Halina Marek — kobieta łagodna, inteligentna, od razu mnie ujęła. Była zachwycona mną i niemal sama popchnęła syna do ślubu. Pobraliśmy się szybko, niemal w pośpiechu. A potem zaczęła się seria urlopów macierzyńskich.

Najpierw urodził się Artur i rzuciłam pracę. Potem Weronika, wreszcie Leoś. I tak już do zawodu nie wróciłam. Wszystkie dzieci na mojej głowie: starsze nie chodzą do przedszkola, Artur ma zajęcia dodatkowe, Weronikę uczę sama, a cały czas — z niemowlęciem na ręku. Kocham swoje dzieci, są wspaniałe, ale ja… nie mam już ani sił, ani… siebie samej.

Kiedyś ważyłam 49 kilogramów. Chodziłam na siłownię, biegałam rano, dbałam o siebie. Teraz ważę osiemdziesiąt. Mój dzień to owsianka, pieluchy, lekcje, zupa, sprzątanie, wieczorna histeria i tak w kółko. Na sport nie ma ani czasu, ani sił. A gdy próbuję — od razu przybiegają dzieci, ciągną, pytają, wspinają się na mnie.

Saszka na początku traktował zmiany z humorem. Nazywał mnie „pączusiem”, „moją słodką misiaczką”. Ale jakoś niezauważalnie żarty zaczęły znikać. A potem — i cierpliwość.

W piątek jedliśmy kolację. Położyłam sobie na talerz trzy kotlety. Spojrzał, w milczeniu zabrał dwie i odniósł na patelnię.

— Musisz schudnąć. jeżeli zainteresuję się inną kobietą — to będzie wyłącznie twoja wina — rzucił spokojnie, nie patrząc mi w oczy.

Zdrętwiałam. Jakby ktoś uderzył mnie w pierś. Rozumiem, iż się zmieniłam. Że jestem zmęczona. Że nie jestem już tą, w której się zakochał. Ale czy to moja wina, iż oddałam się rodzinie? Że nie śpię nocami, bo jednemu ząbkują, drugie nie chce jeść brokułów, a trzecie znowu zgubiło zeszyt? Czy nie zasługuję choć na odrobinę zrozumienia?

Chętnie poszłabym na masaż, zrobiła manicure, farbowała włosy. Ale nie ma pieniędzy. Wszystko idzie na dzieci, zajęcia, jedzenie, raty kredytu, pomoc teściowej. Saszka dobrze zarabia, ale i wydatków mamy mnóstwo. I oczywiście on musi dobrze wyglądać — w końcu szef. A ja mogę pochodzić w starym szlafroku. Tylko iż coraz rzadziej poznaję siebie w lustrze. Sukienki nie leżą. Dżinsy nie zapinają się. Wszystko wydaje się dziwaczne i obce.

Czasem myślę, iż już nie jestem kobietą. Tylko cieniem. Karmiącym, sprzątającym, myjącym, ale nie czującym, nie śmiącym marzyć. Tylko moja teściowa — jedyna, która jeszcze trzyma nas razem. Dzwoni, przyjeżdża, pomaga z dziećmi. I mam nadzieję, iż nie pozwoli mu odejść. Nie pozwoli zniszczyć wszystkiego, dla czego żyłam przez ostatnie sześć lat.

Czasem się boję: a jeżeli pewnego dnia spakuje rzeczy i wyjdzie? Zostawi mnie z trójką dzieci i cieniem siebie samej? Nie proszę o wiele. Chciałabym tylko, żeby przypomniał sobie, za co mnie pokochał. I zobaczył: przez cały czas jestem tą samą kobietą. Tylko bardzo, bardzo zmęczoną.

Idź do oryginalnego materiału