Dzisiaj znów wróciłam z kolejnego spaceru z wnuczką, a w głowie wirują myśli. Synowa znów zamknęła mi drzwi przed nosem – czuję się jak intruz we własnej rodzinie.
Mój syn, Krzysztof, ożenił się pięć lat temu, a ja przez cały ten czas nigdy nie byłam u nich w domu. choćby na progu nie stanęłam. Od początku Kinga dała mi jasno do zrozumienia: nie lubi gości – mówię to ze ściśniętym sercem, mając już sześćdziesiąt lat.
Mieszkają w jej kawalerce na warszawskiej Pradze – dla dwojga wystarczy. Oboje pracują, oszczędzają, planują kupić większe mieszkanie. Wszystko wydaje się logiczne, proste.
Dopóki nie mieli dziecka, nie narzucałam się. Oni w pracy od świtu do nocy, ja na działce w Konstancinie – każdy zajęty swoim życiem. Widywaliśmy się tylko przy okazji świąt, rozmawialiśmy regularnie. Byłam z tego zadowolona.
Ale potem wszystko się zmieniło. Kinga ledwo donosiła ciążę, poród był ciężki. Ledwo uszła z życiem. Byłam przy niej w szpitalu, przynosiłam jedzenie, leki, wspierałam, jak mogłam. Nigdy bym nie pomyślała, iż po urodzeniu Zosi odsuną się ode mnie jak od obcej.
Jeszcze przed porodem Kinga mówiła, iż chce wychowywać dziecko sama. Bez pomocy. Myślałam, iż to tylko słowa. Że nie prześpi kilku nocy, zmęczy się i w końcu poprosi o pomoc. W końcu sama wiem, jak to jest być młodą matką.
Przypominam sobie, jak moja własna mama pomagała mi, gdy wychowywałam Krzysztofa. Gotowała, sprzątała, zabierała go na spacery, gdy ja odpoczywałam. To wsparcie było bezcenne.
Na wypisie byłam, jak należy – z kwiatami, prezentami, ze łzami w oczach. Przytuliłam syna, pogratulowałam Kindze. A oni tylko podwieźli mnie do domu, mówiąc: „Chcemy odpocząć, może później?”. Ani „wpadnij na herbatę”, ani „zostań chwilę”. Jakbym została wyłączona z ich życia.
Pierwszy miesiąc w ogóle nie dopuszczali nikogo do dziecka. Kinga mówiła o „adaptacji”, „czasie dla rodziny”. No dobrze, czekałam. Minął drugi miesiąc, trzeci… Pół roku, a drzwi wciąż zamknięte.
Spotykamy się tylko na spacerach. Kinga czasem powie: „Weź wózek, idź się przejść, ja wracam – pranie czeka”. Idę, a za mną słyszę trzask drzwi. Ani razu nie postawiłam stopy w ich mieszkaniu. Nigdy.
Na początku bolało. Płakałam, złościłam się. Potem pogodziłam się z sytuacją. Myślę sobie: zawsze to lepsze niż nic. Choć widzę wnuczkę, choć nie odgradzają się ode mnie całkiem. Śpiewam jej piosenki w parku, a potem oddaję wózek i znów – żegnaj.
Czasem zastanawiam się – może coś zawiniłam? Może Kinga ma swoje powody? Ale nie usłyszałam żadnego wyjaśnienia. Tylko chłodny dystans, jakbyśmy były nie rodziną, a przypadkowymi sąsiadkami.
Co wy o tym myślicie? Czy młoda matka ma prawo tak postępować? Czy to brak szacunku? Jak zachowalibyście się na moim miejscu?