Zaprasza mnie do rodzinnego domu, ale nie chcę być służącą dla jego rodziny.

twojacena.pl 1 dzień temu

Dzisiaj znów mnie wezwał do rodzinnego domu — a ja nie mam zamiaru być służącą jego rodziny.

Nazywam się Kasia, mam dwadzieścia sześć lat. Z mężem, Piotrem, jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Łodzi, w przytulnym dwupokojowym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Na początku wszystko było spokojne, Piotr nie miał nic przeciwko życiu w moim mieszkaniu, wszystko mu tu pasowało. Aż tu nagle, jak grom z jasnego nieba, oznajmił: „Czas, żebyśmy przenieśli się do mojego rodzinnego domu, tam jest przestrzeń, kiedyś będą dzieci — będzie gdzie się rozrosnąć”.

Ale ja nie chcę „rozrastać się” pod jednym dachem z jego hałaśliwą familią. Nie chcę zamieniać własnego mieszkania na siedzibę, w której rządzi totalny patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam, gdzie nie byłam żoną, tylko darmową siłą roboczą.

Dobrze pamiętam swoją pierwszą wizytę w ich domu. Ogromny dom na obrzeżach — z trzystoma metrami kwadratowymi, jeżeli nie więcej. Mieszkają tam teściowie, młodszy brat Piotra, Mateusz, jego żona Ania i trójka dzieci. Komplet. Zanim jeszcze zdążyłam rozpakować torbę, teściowa wręczyła mi nóż i kazała kroić sałatkę. Żadnego „proszę”, żadnego „jeśli możesz”. Po prostu rozkaz.

A podczas kolacji patrzyłam, jak Ania posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc słowem sprzeciwić się teściowej. Na każde jej pytanie — pokorny uśmiech i skinienie głową. Wtedy to mną wstrząsnęło. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Za nic. Nie jestem cichą Anią i nie mam zamiaru się uginać.

Kiedy z Piotrem zdecydowaliśmy się wyjść, teściowa krzyknęła głośno:
— A naczynia kto poukłada?
Odwróciłam się i, patrząc jej prosto w oczy, odpowiedziałam:
— Po gościach sprząta gospodarz. Jesteśmy w gościach, a nie na dyżurze.

Po tym wylała się fala oburzenia. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską lalą. A ja tylko patrzyłam i rozumiałam: tu nigdy nie będzie dla mnie miejsca.

Piotr wtedy mnie wsparł. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną kontaktował się sam — ja trzymałam się z daleka. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw aluzjami, potem coraz natarczywiej.

— Tam jest miejsce, tam jest rodzina — powtarzał. — Mama pomoże z dziećmi, odetchniesz. A twoje mieszkanie wynajmiemy — będzie dodatkowy dochód.

— A praca? — pytałam. — Nie rzucę wszystkiego, żeby jechać na wieś, czterdzieści kilometrów od miasta. Co ja tam będę robić?

— Nie musisz pracować — wzruszył ramionami. — Urodzisz dziecko, zajmiesz się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.

To była ostatnia kropla. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, własnymi celami. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A teraz mi mówią, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za brudny garnek i uczyć, jak prawidłowo rodzić i gotować zupę?

Wiem, iż mój mąż jest produktem swojego środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony to przybłędy, które mają milczeć i dziękować, iż w ogóle dopuszczono je do stołu. Ale ja nie jestem z tych, które łykają urazy w milczeniu. Milczałam, gdy teściowa mnie upokarzała. Milczałam, gdy szwagier z drwiącym uśmiechem mówił: „Nasza Ania się nie buntuje!”. Ale teraz już milczeć nie będę.

Powiedziałam Piotrowi jasno:
— Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojego rodowego gniazda beze mnie.
Obraził sięPostanowilam, iż jeżeli nie zrozumie moich granic, to jego wybór będzie jasny — albo ja, albo jego klan.

Idź do oryginalnego materiału