Zaprasza mnie do rodzinnego domu, ale nie chcę być służącą jego rodziny.

newsempire24.com 1 dzień temu

Dawno temu, gdy jeszcze wierzyłam, iż miłość może pokonać wszystko, usłyszałam to zdanie: „Powinniśmy się przeprowadzić do mojego rodzinnego domu”. Mówił to mój mąż, Marek.

Nazywam się Kasia, mam dwadzieścia sześć lat. Z Markiem jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Krakowie, w przytulnym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Na początku było spokojnie – Marek nie miał nic przeciwko życiu w moich czterech ścianach, wszystko mu odpowiadało. Ale pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, oświadczył: „Czas się przenieść do mojego domu rodzinnego. Tam jest przestrzeń, kiedyś będą dzieci – będzie gdzie się rozrosnąć”.

Tylko iż ja nie chcę „rozrastać się” pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną. Nie zamierzam zamieniać własnego kąta na siedzibę, gdzie rządzi patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Gdzie nie będę żoną, tylko darmową pomocą domową.

Pamiętam jak dziś moją pierwszą wizytę w ich domu. Ogromny dom na przedmieściach – pewnie ze trzysta metrów. Mieszkają tam teściowie, młodszy brat Marka – Tomek, jego żona Ewa i ich trójka dzieci. Pełny zestaw. Ledwie przekroczyłam próg, od razu pokazano mi, gdzie jest moje miejsce. Kobiety – do garnków, mężczyźni – do telewizora. Gdy jeszcze rozpakowywałam torbę, teściowa wcisnęła mi nóż do ręki i kazała kroić sałatkę. Ani „proszę”, ani „czy możesz”. Po prostu rozkaz.

A podczas kolacji patrzyłam, jak Ewa posłusznie biega tam i z powrotem, nie śmiąc się teściowej sprzeciwić. Na każde jej pytanie – tylko winny uśmiech i skinienie głową. Wtedy aż mnie ciarki przeszły. Wiedziałam jedno: takiego losu nie chcę. Za nic. Nie jestem cichutką Ewą i nie zamierzam się uginać.

Gdy z Markiem zdecydowaliśmy się wyjść, teściowa krzyknęła za nami:
– A kto pozmywa naczynia?
Odkręciłam się i, patrząc jej prosto w oczy, odparłam:
– Za gośćmi sprzątają gospodarze. My jesteśmy gośćmi, nie pomocą kuchenną.

Posypały się oburzone głosy. Nazwano mnie niewdzięczną, bezczelną, zepsutą miejską lalusią. A ja tylko stałam i myślałam: tutaj nigdy nie będzie dla mnie miejsca.

Wtedy Marek mnie poparł. Wyjechaliśmy. Pół roku było spokojnie. Z rodziną widywał się sam – ja trzymałam się z dala. Ale potem zaczęły się rozmowy o przeprowadzce. Najpierw aluzje, potem coraz bardziej natarczywe.

– Tam jest miejsce, tam jest rodzina – powtarzał. – Mama pomoże z dziećmi, będziesz mogła odpocząć. A twoje mieszkanie wynajmiemy – będzie dodatkowy dochód.

– A praca? – pytałam. – Nie rzucę wszystkiego, żeby jechać na wieś, czterdzieści kilometrów od miasta. Co ja tam będę robić?

– Nie musisz pracować – wzruszył ramionami. – Urodzisz dziecko, zajmiesz się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.

To była ostatnia kropla. Jestem kobietą z wykształceniem, karierą, własnymi celami. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko osiągnęłam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą patelnię i uczyć, jak prawidłowo rodzić i gotować zupę?

Wiem, iż mój mąż jest produktem swojego środowiska. Tam synowie to kontynuatorzy rodu, a żony – przybysze, którzy mają milczeć i dziękować, iż wpuszczono ich do stołu. Ale ja nie należę do tych, co łykają urazy. Milczałam, gdy teściowa mnie upokarzała. Milczałam, gdy szwagier z przekąsem mówił: „Nasza Ewa się nie buntuje!”. Ale teraz już milczeć nie zamierzam.

Powiedziałam Markowi wprost:
– Albo żyjemy osobno i szanujemy swoje granice, albo wracasz do swojego rodowego gniazda beze mnie.
Uraził się. Oskarżył mnie, iż niszczę rodzinę. Że w jego rodzie nie wypada, żeby synowie żyli „na obcym terytorium”. A mnie to nie obchodzi. Moje mieszkanie nie jest „obce”. I moje zdanie nie jest puste.

Nie chcę się rozwodzić. Ale żyć z jego klanem też nie mam zamiaru. jeżeli nie porzuci pomysłu, by osadzić mnie przy swojej mamusi, pierwsza spakuję walizki. Bo lepiej być samą, niż drugą po jego rodzinie.

Idź do oryginalnego materiału