Zaprasza mnie do swoich rodziców, ale nie zamierzam zostać ich służącą

newsempire24.com 2 tygodni temu

Zaprosił mnie do domu swoich rodziców, ale odmówiłam zostania ich służącą.

Proponuje mi życie w rodzinnej posiadłości, ale nie zamierzam być pomocnicą do wszystkiego dla jego klanu.

Mam na imię Kasia, mam dwadzieścia sześć lat. Mój mąż, Marek, i ja jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy w Krakowie, w przytulnym mieszkaniu, które odziedziczyłam po babci. Na początku było dobrze Marek cieszył się, iż mieszkamy u mnie, wszystko mu pasowało. Ale pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, rzucił: *Czas, żebyśmy przenieśli się do rodzinnego domu. Tam jest miejsce, a jak będą dzieci, będzie idealnie.*

Tylko iż dla mnie ten idealny świat pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną to koszmar. Nie zamienię swojego domu na miejsce, gdzie rządzą patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam nie byłabym jego żoną, tylko darmową siłą roboczą.

Pamiętam moją pierwszą wizytę u nich. Duży dom na wsię, pod Warszawą, co najmniej 300 metrów. Mieszkają tam jego rodzice, młodszy brat, Bartek, jego żona, Ania, i ich trójka dzieci. Cały pakiet. Zanim zdążyłam rozpakować walizkę, matka podała mi nóż i powiedziała: *Pokrój sałatę.* Ani proszę, ani jak znajdziesz chwilę. Po prostu rozkaz.

Przy obiedzie patrzyłam, jak Ania biegała, nie słysząc sprzeciwu wobec teściowej. Na każdą uwagę wymuszony uśmiech i skinienie głową. Zamarłam. Od razu wiedziałam: to nie jest życie dla mnie. Nie ma mowy. Nie jestem potulną Anią i nie zamierzam się naginać.

Gdy ogłosiliśmy wyjazd, jego matka wrzasnęła:
*A kto pozmywa naczynia?*
Spojrzałam jej prosto w oczy i odparłam:
*Goście sprzątają po sobie. My jesteśmy gośćmi, nie pracownikami.*

Wtedy zaczęło się piekło. Nazwali mnie niewdzięcznicą, zuchwałą, rozpieszczoną miejską dziewczyną. Słuchałam spokojnie, myśląc: *tu nigdy nie będę mieć swojego miejsca.*

Marek wtedy stanął po mojej stronie. Wyjechaliśmy. Przez pół roku było spokojnie. Widział się z rodziną beze mnie, a ja byłam z tego zadowolona. Ale teraz znowu mówi o przeprowadzce. Najpierw aluzje, potem coraz bardziej natarczywe.

*Tam jest rodzina, to nasz dom* powtarza. *Mama pomoże ci z dziećmi, odpoczniesz. A twoje mieszkanie wynajmiemy, będzie dodatkowy dochód.*

*A moja praca?* odparłam. *Nie rzucę wszystkiego, żeby zakopać się 40 kilometrów od Krakowa. Co tam będę robić?*

*Nie musisz pracować* wzruszył ramionami. *Będziesz mieć dziecko, zajmiesz się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.*

To była ostatnia kropla. Jestem wykształconą kobietą, mam karierę i ambicje. Pracuję jako redaktorka, kocham to, co robię, wszystko zbudowałam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą patelnię i uczyć, jak gotować zupę albo porządnie rodzić?

Wiem, iż Marek jest produktem swojego środowiska. Tam synowie kontynuują linię, a żony to obce, które mają milczeć i dziękować za przyjęcie. Ale ja nie jestem z tych, co łykają gorzkie pigułki. Znosiłam, gdy jego matka mnie upokarzała. Zacisnęłam zęby, gdy Bartek prychał: *Ania nigdy nie marudzi!* Ale teraz koniec.

Powiedziałam mu jasno:
*Albo żyjemy osobno, w szacunku, albo wracasz do swojego rodowego gniazda beze mnie.*
Uraził się. Oskarżył mnie o rozbijanie rodziny. Powiedział, iż syn nie mieszka na obcym terytorium. Ale mnie to nie obchodzi. Moje mieszkanie nie jest obce. I mój głos się liczy.

Nie chcę rozwodu. Ale życie z jego klanem? Nigdy. jeżeli nie zrezygnuje z pomysłu osadzenia mnie obok mamy, sama spakuję walizkę pierwsza. Bo lepiej być samotną niż drugą po jego rodzinie.

**Dzisiaj zrozumiałem:** Miłość to nie ofiara z siebie. To wspólne budowanie domu, a nie wtłaczanie kogoś w cudze ramy.

Idź do oryginalnego materiału