Zaprosił mnie do domu swoich rodziców, ale odmówiłam bycia ich służącą.
Proponuje, żebym zamieszkała w jego rodzinnej posiadłości, ale nie zamierzam być niewolnicą całego jego klanu.
Mam na imię Zuzanna, mam dwadzieścia sześć lat. Mój mąż, Bartosz, i ja jesteśmy małżeństwem od prawie dwóch lat. Mieszkamy we Wrocławiu, w przytulnym mieszkanku, które odziedziczyłam po babci. Na początku wszystko było idealne Bartosz cieszył się, iż mieszkamy u mnie, wszystko mu odpowiadało. Ale pewnego dnia, jak grom z jasnego nieba, rzucił:
Czas, żebyśmy przenieśli się do mojego rodzinnego domu. Jest miejsce, a jak będziemy mieć dzieci, będzie idealnie.
Tylko iż dla mnie to idealnie oznacza życie pod jednym dachem z jego hałaśliwą rodziną. Nie zamienię swojego domu na miejsce, gdzie rządzą patriarchat i ślepe posłuszeństwo. Tam nie byłabym jego żoną, tylko darmową pomocą domową.
Pamiętam doskonale moją pierwszą wizytę u nich. Duży wiejski dom na obrzeżach, pewnie ze trzysta metrów kwadratowych. Mieszkają tam jego rodzice, młodszy brat, Kacper, jego żona, Kinga, i ich trójka dzieci. Pełny pakiet. Ledwie przekroczyłam próg, a już wyznaczono mi miejsce. Kobiety do kuchni, mężczyźni przed telewizor. Nie zdążyłam choćby rozpakować walizki, kiedy jego matka podała mi nóż i rzuciła:
Pokrój sałatę.
Ani proszę, ani jak będziesz miała czas. Rozkaz.
Przy kolacji patrzyłam, jak Kinga biega na wszystkie strony, nie śmiąc sprzeciwić się teściowej. Na każdą uwagę winny uśmiech i skinienie głową. Zamarłam. Od razu wiedziałam: to nie jest życie dla mnie. Nigdy. Nie jestem potulną Kingą i nie zamierzam się naginać.
Kiedy ogłosiliśmy wyjazd, jego matka wrzasnęła:
A kto pozmywa?!
Spojrzałam jej prosto w oczy i odpowiedziałam:
Goście sprzątają po gościach. My jesteśmy gośćmi, nie służbą.
Wtedy zaczęło się piekło. Nazwali mnie niewdzięcznicą, bezczelną, rozpieszczoną miejską dziewczyną. Słuchałam spokojnie, myśląc jedno: tutaj nigdy nie będę miała swojego miejsca.
Bartosz wtedy mnie wsparł. Wyszliśmy. Przez pół roku było spokojnie. Widział się z rodziną beze mnie, a ja się z tym godziłam. Ale teraz znów mówi o przeprowadzce. Najpierw aluzje, potem coraz wyraźniejsze.
Tam jest rodzina, to nasz dom powtarza. Mama pomoże ci z dziećmi, odetchniesz. A twoje mieszkanie wynajmiemy, będziemy mieli dodatkowy dochód.
A moja praca? odparłam. Nie rzucę wszystkiego, żeby zakopać się czterdzieści kilometrów od Wrocławia. Co ja tam będę robić?
Nie będziesz musiała pracować wzruszył ramionami. Będziesz miała dziecko, zajmiesz się domem, jak wszyscy. Kobieta powinna być w domu.
To była ostatnia kropla. Jestem wykształconą kobietą, mam karierę i ambicje. Pracuję jako redaktorka, kocham swoją pracę, wszystko zbudowałam sama. A on mi mówi, iż moje miejsce jest przy garach i pieluchach? W domu, gdzie będą na mnie krzyczeć za nieumytą patelnię i uczyć, jak gotować zupę albo porządnie rodzić?
Wiem, iż Bartosz jest produktem swojego środowiska. Tam synowie kontynuują linię, a żony to obce, które mają milczeć i dziękować, iż je przyjęto. Ale ja nie jestem z tych, co łykają gorzkie pigułki. Przełknęłam, gdy jego matka mnie upokarzała. Zaci