Zbyt długo żyłam dla innych Teraz chcę wybrać siebie.
Czasem człowiek budzi się w środku zwyczajnego dnia i nagle pojmuje, iż cudze głosy rozbrzmiewały w jego głowie głośniej niż jego własny zbyt długo. Tak właśnie stało się ze mną. Nazywam się Weronika, mam czterdzieści pięć lat, mieszkam w Poznaniu i, choć brzmi to banalnie, dopiero teraz uświadomiłam sobie, iż niemal pół wieku żyłam według cudzych zasad. Nie swoich. A ból z tego ciężki, głuchy, nieustający.
Ostatnio spotkałam szkolną przyjaciółkę, Olę. Nie widziałyśmy się prawie dziesięć lat, a to spotkanie stało się dla mnie jak iskra, prawdziwym impulsem do refleksji. Długo rozmawiałyśmy o życiu, dzieciach, rozczarowaniach. Wtedy nagle usłyszałam siebie kobietę, która żyje nie tak, jak pragnie, ale tak, jak nakazano. I której to już nie wystarcza.
Wszystko zaczęło się w dzieciństwie. Moi rodzice porządni, surowi, uparci zawsze wiedzieli lepiej, co dla mnie adekwatne. Decydowali o wszystkim: z kim się przyjaźnić, gdzie się uczyć, czym zajmować, kogo słuchać. Marzyłam o studiach prawniczych, ale mama i ojciec uznali, iż filologia będzie lepsza, i pewnego dnia, bez mojej wiedzy, złożyli papiery na ten kierunek.
Dostałam się. I tak krok za krokiem szłam cudzą ścieżką. Uczyłam się bez pasji, bez ochoty. Zdawała egzaminy, nie rozumiejąc, po co mi to. Ale rodzice byli dumni. Byłam grzeczną córeczką z wyższym wykształceniem.
Pracę także znaleźli mi sami w zwykłej szkole jako nauczycielka języka polskiego. Drżałam na myśl, iż całe życie będę tłumaczyć zasady interpunkcji dzieciom, które choćby nie patrzą w oczy. Ale poszłam. Bo zawsze szłam tam, gdzie kazano.
A potem pojawił się Piotr. Kolega ze szkoły. Nauczyciel wuefu. Oświadczył się, a ja przystałam. Nie z miłości, ale z chęci wyrwania się spod rodzicielskiej kurateli. Widziałam w nim szansę na wolność. Jakże się myliłam. Tylko zmieniłam klatkę.
Życie z Piotrem było ciężkie. Był szorstki, despotyczny, nie znosił sprzeciwu. Ja byłam dla niego służącą, kucharką, kobietą na zawołanie. Każdą próbę rozmowy o uczuciach, szacunku, swobodzie wyśmiewał. Znosiłam to. Bo nie wiedziałam, jak przestać. Bo od dziecka przywykłam milcz, nie dyskutuj, dostosuj się.
Jedynym światłem była córka. Stała się moim wybawieniem, oddechem. Dałam jej wszystko, czego mnie pozbawiono: troskę, wsparcie, wolność wyboru. Wychowywałam ją z myślą: tylko nie powtórz mojego losu. Gdy była w piątej klasie, zaczęłam odkładać grosz do grosza, chowając je przed Piotrem, by w przyszłości dać jej szansę.
Po siódmej klasie wysłałam ją na naukę do Irlandii. Nie było łatwo. Dorabiałam, szyłam nocami, odmawiałam sobie wszystkiego, ale najważniejsze ona się uczyła, rozwijała, żyła. Dziś studiuje na uniwersytecie w Dublinie. Jest silna, mądra, niezależna. I mówię jej: zostań tam, żyj tak, jak chcesz. Dla tego znosiłam wszystko.
Wspierała mnie ciotka jedyna osoba, która naprawdę mnie rozumiała. Nie miała dzieci, stała się moją cichą anioł-stróżem.
A teraz teraz stoję przed lustrem i po raz pierwszy od czterdziestu pięciu lat pytam siebie: Czego CHCĘ JA? Nie moi rodzice. Nie mój mąż. Nie społeczeństwo. Ja.
I znam odpowiedź. Chcę wolności. Chcę żyć w ciszy, czytać ukochane książki, pracować tam, gdzie mam spokój, a nie gdzie kazano. Chcę znów haftować obrazy, jak za młodu. Chcę wynająć mieszkanie, odejść od Piotra, zacząć od nowa. Nie chcę już być cieniem w cudzym życiu.
Teraz szukam pracy. Przeglądam ogłoszenia o wynajmie. Powoli, ale stanowczo buduję sposób na nową siebie. Nie będę już ofiarą. Nie pozwolę więcej nikomu dyktować, jak mam żyć. Choć późno, wybieram siebie. A jeżeli ktoś spyta czy żałuję? Tak. Żałuję. Ale nie tego, iż chcę odejść. Tego, iż nie zrobiłam tego wcześniej.

















