Zerwałam relacje z matką z powodu psa i nie żałuję.

newsempire24.com 3 dni temu

Moje życie wywróciło się do góry nogami nie wtedy, gdy z mężem przygarnęliśmy psa ze schroniska, ani choćby gdy po latach leczenia i łez wreszcie dowiedziałam się, iż zostanę matką. Wszystko zmieniło się, gdy moja własna matka, z którą zawsze byłyśmy blisko, nagle stała się wrogiem – nie moim, ale mojego psa.

Burek pojawił się w naszym życiu osiem lat temu. Szczeniak o smutnych oczach, z trudną przeszłością, ale z ogromnym sercem. Ja i Wojtek od razu pokochaliśmy go – stał się dla nas jak syn, zwłaszcza gdy nasze próby posiadania dziecka kończyły się niepowodzeniem. Dbaliśmy o niego, woziłiśmy do weterynarza, pracowaliśmy z treserem, socjalizowaliśmy go zgodnie z zasadami. Stał się wzorowym domowym pupilem: łagodnym, spokojnym, oddanym. Budowaliśmy nasze małe, ciche życie – ja, mąż i nasz Burek.

Gdy po latach starań ujrzałam dwie kreski na teście, świat zajaśniał. Płakaliśmy ze szczęścia. Moja mama i teściowa też jakby się ucieszyły, ale euforia gwałtownie zamieniła się w oskarżenia i lamenty:

– Tego psa natychmiast musisz się pozbyć! Oszalałaś? Sierść wszędzie! Alergia! Ugryzie! – wrzeszczała matka.

– Oddajcie go komuś! To przecież dziecko! Czyżby było mniej ważne niż pies? – wtórowała teściowa, przewracając oczami.

Spróbowaliśmy spokojnie wytłumaczyć: Burek to nie zagrożenie. W domu jest czysto, mamy odkurzacz automatyczny, higiena na najwyższym poziomie. Pies to członek rodziny. Nikt go nie „odda”. Ale starsze pokolenie nie ustępowało. Mama dzwoniła dziesięć razy dziennie, szlochając, iż rujnuję życie nienarodzonego jeszcze dziecka. Teściowa urządzała mężowi sceny. Presja rosła, a ja w szóstym miesiącu leżałam nocami bez snu, ściskając brzuch z niepokoju.

– Jeszcze jedno słowo, a więcej się u nas nie pokażecie – powiedział Wojtek, patrząc im prosto w oczy.

Po porodzie na chwilę ucichły. Ale nie na długo.

Gdy wróciłam ze szpitala z synem, pierwsze, co zrobiłam, to podeszłam do Burka – tęsknił, czekał przy drzwiach, skomlał. Kucnęłam, przytuliłam go. Mama i teściowa zamieniły się znaczącymi spojrzeniami. A gdy następnego dnia u dziecka pojawiła się wysypka, wpadły w szał.

– To przez sierść! To wszystko przez tego psa! Oszalałaś?! – piszczała matka.

– Masz psa w łóżku z noworodkiem! Żeby twoja własna matka ze wstydu nie umarła! – dodawała teściowa.

Milczałam. Ale Wojtek dłużej nie wytrzymał. Wyrzucił obie.

Wtedy zaczęły się groźby. Wprost. Najpierw – „zatrujemy psa, to przecież nic trudnego!”, potem – „zgłosimy to do opieki społecznej!”. Mama oświadczyła, iż złoży skargę: niby dziecko żyje w brudzie, z psem w jednym mieszkaniu. Że powinnam zostać pozbawiona praw, iż jestem „nienormalna”, bo stawiam zwierzę ponad niemowlęciem.

Brzyd? U mnie sterylność jak w prywatnej klinice. Myję podłogi dwa razy dziennie. Sprawdzam dietę, kontroluję wilgotność powietrza, pierzę ubrania synka osobno. Ale co to znaczy, gdy w czyjejś głowie siedzi nienawiść?

Powiedziałam matce stanowczo: jeszcze jeden krok w stronę urzędów – i nigdy więcej nie zobaczysz wnuka. Nigdy.

Od tamtej pory cisza. Czasem boli. W końcu to moja mama. Ale Burek też jest rodziną. Był z nami, gdy nie mogliśmy mieć dzieci. Grzał nas w najzimniejsze noce. On nie jest zagrożeniem. On jest miłością.

Nie oddałam go i nie oddam. I jeżeli musiałam wybrać między szantażem a prawem do życia w spokoju z tymi, których kocham – wybrałam to drugie. I nie żałuję.

Idź do oryginalnego materiału