**Złudzenia, które odzyskały sens**
Zawsze byłem człowiekiem uczuciowym. Zakochany w miłości, impulsywny, kierujący się sercem, nie rozumem. Czasem to mnie zgubiło, a jedna z takich pomyłek omal nie odebrała mi tego, co najcenniejsze miłości.
Zaczęło się niewinnie od imprezy w górach, na urodzinach przyjaciółki. Śmiech, muzyka, wino, rozmowy do białego rana. Zupełnie jak za młodu, gdy świat wydaje się lekki, a ty żyjesz chwilą. Pewnego momentu zrobiło mi się słabo za dużo szampana, za mało snu, za głośne dźwięki. Pamiętam tylko, iż ktoś otulił mnie kocem i położył na kanapie.
Rano obudziłem się z bólem głowy, ale gdy zeszedłem na dół, zobaczyłem ją. Niebieskooką, z lekkim uśmiechem i kubkiem kawy w dłoniach. To ona się mną zaopiekowała. Nagle między nami pojawiło się coś ciche porozumienie, dreszcz. Spędziliśmy razem dzień, włócząc się po zboczach, śmiejąc się, dotykając przypadkiem. A potem, tam, wśród gór i nieba, pocałowaliśmy się wiatr, cisza i coś, co czuło się jak przeznaczenie.
Nie mówiliśmy o przyszłości. Byliśmy po prostu razem. ale niedługo wróciła rzeczywistość, a wraz z nią Marek.
Poznałem go kilka miesięcy przed wyjazdem. Dojrzały, stateczny, pewny siebie. Pracował w banku, ubierał się nienagannie, mówił rozsądnie. Jego miłość nie była ogniem, ale ciepłem. Przy nim czułem się stabilnie. Dawał mi poczucie bezpieczeństwa, którego wtedy tak pragnąłem.
I tak utknąłem między dwoma światami dzikim, nieokiełznanym uczuciem do niebieskookiej nieznajomej i spokojną, rozsądną relacją z Markiem. Wahałem się, nie umiałem zdecydować, aż w końcu… dowiedziałem się, iż będę ojcem.
Nie byłem pewny, kto nim jest. To nie był strach, ale męka. Marek stał się w tych dniach inny zamknięty w sobie, wycofany. Aż pewnego dnia przyszedł z różami i… pożegnaniem.
Wybacz powiedział ale muszę odejść. Są powody, których nie znasz, ale dla mnie są ważne.
Nie odważyłem się wtedy wspomnieć o dziecku. Tylko skinąłem głową. Umówiliśmy się za miesiąc, ale zniknął. Zostałem sam z myślami, lękiem i maleństwem pod sercem.
Tymczasem niebieskooka okazała się rozczarowaniem. Pewnego dnia rozmawialiśmy o dzieciach, a ona tylko wzruszyła ramionami: Rodzina to kajdany, dzieci przeszkoda. Usłyszałem w tym obcego człowieka i zrozumiałem namiętność oślepia, ale nie buduje domu. Odszedłem bez awantur, po prostu zniknąłem.
Miesiąc później w końcu spotkałem Marka. Chciałem mu wszystko wyznać. Ale był zimny, zdystansowany.
Odchodzę na zawsze powiedział bo nie mogę dać ci tego, na co zasługujesz. Żegnaj.
Nie powiedziałem mu o dziecku. W jego głosie była ból, ale i stanowczość. Postanowiłem: urodzę i wychowam je sam. To będzie mój wybór. I tak zrobiłem.
Nadia przyszła na świat o świcie. Imię wybrałem instynktownie bo w niej była cała moja wiara, cała siła i cała miłość, której nie zdążyłem dać Markowi.
W dzień wyjścia ze szpitala dostałem paczkę z ubrankami dla córeczki. W środku liścik: Wiem. I jeżeli pozwolisz, chcę być przy was. To był on. Marek.
Drżący podszedłem do okna stał na dole. Patrzył w górę, a w jego oczach było to, czego szukałem przez całe życie przebaczenie, akceptacja, miłość.
Później wyjaśnił wszystko. Jego odejście podyktowane było strachem wiedział, iż nie może mieć dzieci. Ukrywał to. Gdy dowiedział się o ciąży, postanowił mnie puścić, bym miał szansę na pełną rodzinę. Ale gdy przypadkiem spotkał moją przyjaciółkę, usłyszał prawdę. Zrozumiał, iż wciąż mnie kocha. I iż to może być znak.
Nigdy więcej nie wracaliśmy do moich błędów. Przyjął Nadzię jak swoją córkę. A ona wyrosła w miłości, nie wiedząc, iż między nami kiedyś stał strach i zwątpienie. Nauczyliśmy się żyć od nowa bez tajemnic, bez gier. Nauczyliśmy się słuchać i wybaczać.
Dzisiaj patrzę wstecz i wiem czasem największe pomyłki prowadzą do najlepszych rozwiązań. Ważne, by mieć odwagę wyciągnąć rękę. I nie puszczać tych, których kochasz.