— Lenka, pamiętasz, obiecaliśmy sobie zawsze mówić prawdę?.. Muszę ci coś wyznać: zakochałem się. W innej. Wybacz, ale odchodzę. To ta jedyna, z którą chcę się zestarzeć. Jest wyjątkowa, taka… jak kosmos. Te uczucia są prawdziwe, ogromne, jak wszechświat…
Gdy Marek mówił to wszystko, jego oczy błyszczały jak u szaleńca. A Lenka stała naprzeciw, trzymając się krzesła, by nie upaść.
— Oszalałeś, Marek? Jaka miłość życia? A kim ja jestem? Pamiętasz, iż mamy córkę? Półtora roku, Marek. Półtora. Siedzę w domu, nie pracuję, a ty, w swoich trzydziestu pięciu, nagle wzleciałeś w obłoki i postanowiłeś żyć dla miłości?
— Lenka, ja… — próbował coś dodać, ale uciekł od rzeczywistości, zamykając się w łazience z telefonem. Pewnie łączył się ze swoim „kosmosem” przez komunikator.
Wieczorem Lenka szlochała, tuląc śpiącą Zosię. Nie zmrużyła oka całą noc, a rano, niezdarnie związawszy włosy i ubrawszy dziecko, poszła do teściowej.
— Lenka, no co ty. Trzeba było mocniej trzymać faceta. Chodzicie jak żebracy — stary sweter, rozczochrane włosy, a potem dziwota, iż mąż odszedł. Teraz inne czasy: wszystko szybko, dynamicznie. Mareczek nie przedłużał, znalazł tę jedyną. Nie jesteś pierwszą, od której odszedł mąż, ani ostatnią. Przyprowadzaj Zosię, pomogę, jak coś. A ty może też kogoś znajdziesz — machnęła ręką Barbara, jakby chodziło o przeterminowany towar, a nie rodzinę.
Lenka wracała do domu, czując, jak coś w niej umarło. Nadzieja. Złudzenia. Marzenia. Wszystko.
Płakała jeszcze trzy dni. Potem wstała, otarła twarz i zrobiła najważniejsze: złożyła pozew o alimenty i rozwód. Dość żyć w przeświadczeniu, iż da się to naprawić. Niech Marek ma tę wolność, której tak pragnął.
Teściowa czasem pomagała, ale bardziej jakby z łaski. Paczka pieluch — jak błogosławieństwo, paręset złotych „na słodycze” — z miną dobrodziejki. Matka Lenki, mieszkająca w innym mieście, przesyłała trochę pieniędzy, wzdychając przez telefon, jak to niesprawiedliwe. Lenka słuchała, zaciskała zęby i szła dalej.
Minął rok. Urządziła Zosię w przedszkolu, wróciła do pracy. Pierwsze miesiące były piekłem: zwolnienia, kaszel, noce bez snu. Ale z czasem wszystko się ułożyło. Lenka przyzwyczaiła się. W nowym życiu było coś dobrego: wolność, jasność, brak kłamstw. Czasem patrzyła na ojców pod przedszkolem, zagniewanych, zmęczonych — i myślała: „Dobrze, iż jestem sama”.
Aż pewnego dnia zadzwoniła teściowa:
— Lenko! Mamy radosną wiadomość! Marek będzie ojcem, wyobrażasz sobie?
— Świetnie. Zdrowia mamie i dziecku — mruknęła Lenka. Ku własnemu zaskoczeniu, nie poczuła bólu. Więc przeszła już tę chorobę.
Tydzień później — kolejny telefon. Tym razem rozpaczliwy.
— Lenko! Nieszczęście! Marek miał wypadek! Jest w reanimacji! Jego Toyotę zmiażdżyło, ledwo żyje. Teraz będzie inwalidą! Co my teraz zrobimy…
Lenka zamilkła. Żal jej się zrobiło. W końcu to ojciec Zosi. Żyli razem. Ale żal to nie powód, by zapomnieć wszystko. I na pewno nie powód, by wracać.
Jednak po kilku dniach znów zadzwoniła:
— Lenka, musisz zabrać Marka do siebie. Opiekować go, leczyć. Pomogę, ile się da. Trzeba go uratować!
— Muszę? Na jakiej podstawie?
— No prawie jesteście małżeństwem. Tylko pieczątki wam brak. Macie córkę! Pytał o Zosię, kocha ją. I ciebie też. Po prostu się pomylił. Wszyscy popełniamy błędy.
— Pomylił się? Dobrze. Niech teraz jego wybranka serca się nim zajmie. Ja nie mam z tym nic wspólnego.
— Ona go zostawiła! Powiedziała, iż nie chce kaleki. Raz była w szpitalu i tyle. A dziecko? Chce się go pozbyć, rozumiesz?
— Rozumiem. Ale to nie moje problemy. Zostawił mnie i Zosię, zapomniał, kim jesteśmy. Widział córkę raz, alimenty groszowe. Gdzie był wtedy jego obowiązek?
— Jesteś okrutna! Bez serca! Opowiem Zosi, jak porzuciłaś ojca w potrzebie! Jak dorośnie — dowie się prawdy!
— Opowiedz, Barbaro. Tylko zacznij od tego, jak nas zostawił. I gdzie był, gdy Zosia chorowała i płakała w nocy. Nie boję się. Niech zna prawdę.
W końcu Barbara zabrała syna do siebie. Nie było tak źle: Marek przeżył, chodził o lasce. A Lenka niedługo spotkała dawną znajomą. Ta opowiedziała straszną rzecz:
— Lenka, wiesz, iż Barbara rozpowiada po całej okolicy, iż to ty zostawiłaś Marka, gdy był w śpiączce? Że żadnej kobiety nie było, a ty rozwiodłaś się, gdy on leżał nieprzytomny?
— Co?!
— Tak! I iż zabroniłaś mu widywać Zosię, iż on biedaczek, a ty wyrachowana suka. Mówią, iż przez ciebie miał wypadek, iż cierpiał…
Lenka wracała do domu w osłupieniu. Jak można tak kłamać? Jak przewrócić wszystko do góry nogami? I najgorsze — iż znajdą się ludzie, którzy w to uwierzą.
Zabrała Zosię z przedszkola. Dziewczynka szła obok, szczebiocząc, a Lenka wciąż rozmyślała…
— Mamo, mamo, jesteśmy! — Zosia zatrzymała się, ciągnąc ją za rękę. — Czemu jesteś smutna? Przez babcię? Przez tatę?
Lenka skinęła głową, nie mogąc wydusić słowa.
— Nie martw się. Będę dobra, za nas obie. Bardzo cię kocham, mamusiu.
Wtedy, przytulając córkę, Lenka poczuła dziwną lekkość. Jakby ktoś zdjął z niej plecak wypełniony kamieniami. Już się nie złościła. Niech mówią, niech kłamią. Ważne jest tylko to — małe, ciepłe rączki obejmujące jej szyję. Oczy pełne miłości.
Oto prawdziwe szczęście. Nie bajki o wiecznej miłości. Nie obietnice. Tylko ta bezwarunkowa miłość dziecka — i pewność, iż wszystko będzie dobrze. I na pewno będzie.