Odszedł do kochanki, a wrócił z dwojgiem obcych dzieci na rękach
Tę historię opowiedziała mi dawna znajoma, Barbara. Wydarzyło się to nie byle gdzie, ale w małym miasteczku pod Kielcami — w miejscu, gdzie plotki roznoszą się szybciej niż karetka pogotowia. Ale przyznam, choćby mnie włos zjeżył się na głowie, gdy usłyszałam, przez co przeszła pewna kobieta.
Małżeństwo Agnieszki i Krzysztofa pracowało w miejscowym szpitalu. Ona — pediatra o złotym sercu, on — utalentowany chirurg, któremu wróżyli wielką karierę. Żyli zgodnie jak para gołębi. Dwoje dzieci, przytulne mieszkanie, szacunek współpracowników — wydawało się, iż to idealna rodzina. Owszem, z pojawieniem się maluchów przybyło obowiązków, ale dawali radę. Agnieszka wzięła urlop macierzyński, Krzysztof przez cały czas operował, uczęszczał na szkolenia, jeździł na konferencje.
Aż nagle jak grom z jasnego nieba: zakochał się. Nie w aktorkę z ekranu, nie w przypadkową znajomą, ale w młodą, ambitną pielęgniarkę. Często pracowali razem, spędzali długie dyżury ramię w ramię. I w pewnym momencie Krzysztof stracił dla niej głowę.
Miotał się między dwiema kobietami, nie wiedząc, jak wyznać prawdę żonie. Czekał na „odpowiedni moment”, tymczasem romans tylko się pogłębiał. W końcu prawda wyszła na jaw — oczywiście nie bez pomocy kolegów z pracy. Agnieszka jeszcze tego wieczora wyrzuciła jego walizki za drzwi. Powiedziała tylko: „Podjąłeś decyzję — teraz żyj z jej konsekwencjami”.
Krzysztof odszedł. Był zagubiony, ale do kochanki się wprowadził. Nowa partnerka trzymała go mocno. Wyrachowana, pewna siebie — nie zamierzała go puścić. Aby na dobre związać go ze sobą, zaszła w ciążę. I to nie z jednym dzieckiem, ale z bliźniakami.
Agnieszka nie mogła dalej pracować w szpitalu — widok „następczyni” z brzuchem był ponad jej siły. Zrezygnowała i zatrudniła się w przychodni, gdzie nikt nie znał szczegółów jej dramatu. Tam znów oddała się pracy — leczyła dzieci i próbowała uleczyć własne złamane serce.
A potem — tragedia. Poród zakończył się katastrofą. Młoda pielęgniarka nie przeżyła, a dzieci — chłopiec i dziewczynka — zostały sierotami. Krzysztof, złamany rozpaczą, trzymał na rękach malutkie istoty i nie wiedział, co dalej. Nocami nie spał, w dzień biegał od jednego lekarza do drugiego. Żadnej rodziny, żadnej pomocy — tylko on i dwoje niemowląt.
Piątego dnia stanął pod drzwiami Agnieszki. Trząsł się, pod oczami miał sine cienie. Gdy otworzyła, runął przed nią na kolana:
— Wybacz mi. Byłem głupcem. Ocal mnie. Ocal ich…
Stała w milczeniu. Długo. W końcu wpuściła go do domu. Razem z obcymi dziećmi. Razem z przeszłością, która tak boleśnie ją zdradziła.
Od tamtej pory żyją we troje. Albo we pięcioro — jeżeli liczyć wszystkie dzieci. Znów została matką, teraz także zastępczą. On — cichy, zgarbiony, jakby postarzał się o dwadzieścia lat w ciągu jednego. Czy teraz mają szczęście, czy tylko kompromis — nie wiem. Ale jedno jest pewne: jej czyn zasługuje na podziw. Wybaczyła. Nie odwróciła się od cudzego bólu. A to — prawdziwa siła kobiety.