Przyjęłam to za późno: dopiero gdy mój mąż ciężko zachorował, zrozumiałam, jak bardzo go kocham.
Kiedy wychodziłam za mąż za Piotra, miałam zaledwie dwadzieścia pięć lat. Za mną świeżo zdobyty dyplom, a przed sobą otwarta droga. Byłam pewna siebie, dumna ze swojego intelektu i wyglądu, i zawsze myślałam, iż mogę wybrać dowolnego mężczyznę. Kręcili się wokół mnie jak ćmy do płomienia, a ja widziałam — byłam im potrzebna. Podobałam się im, pożądali mnie, schlebiali mi.
Piotr był jednym z tych mężczyzn. Trochę nieporadny, nieśmiały, ale niesamowicie dobry, uważny, z oczami pełnymi oddania. Dosłownie chodził za mną krok w krok, spełniał wszystkie moje kaprysy, znosił choćby moje złośliwości. Pamiętam, jak pewnego razu byliśmy na kolacji z przyjaciółmi, a ja trochę przesadziłam z winem i nie odmówiłam, kiedy zaproponował, żebyśmy poszli do niego. Tamtej nocy byłam spięta, rozdrażniona, a on potrafił mnie uspokoić. Wtedy wydawało się, iż to będzie tylko raz.
Ale wszystko potoczyło się inaczej. Po miesiącu zorientowałam się, iż jestem w ciąży. Piotr, kiedy się o tym dowiedział, promieniał ze szczęścia. Natychmiast mi się oświadczył, a ja… zgodziłam się. Chociaż, jeżeli mam być szczera, wyobrażałam sobie u boku zupełnie innego mężczyznę — pewnego siebie, śmiałego, błyskotliwego. A Piotr był zbyt łagodny, zbyt wygodny. Ale uznałam, iż skoro los tak się ułożył, musi tak być.
Pobraliśmy się, przeprowadziłam się do niego, a niedługo urodziłam syna. Piotr dosłownie nosił mnie na rękach. Nie pozwalał mi dźwigać ciężarów, rozpieszczał prezentami, gotował, sprzątał, zajmował się małym. Czułam się jak w przytulnej klatce, z której teoretycznie nie chciałam się wydostać — ale coś w środku pragnęło czegoś innego.
Kiedy syn miał niespełna rok, znów zaszłam w ciążę. Na początku się przestraszyłam, pomyślałam o aborcji, ale mama mnie przekonała: „Rodź, niech dzieci rosną razem. Teraz jest ciężko — potem będzie łatwiej”. Posłuchałam. Druga ciąża była już bardziej znana, a Piotr przez cały czas był czuły i troskliwy. Nigdy nie podniósł na mnie głosu, nie zabraniał mi wychodzić z przyjaciółkami, nie kontrolował mnie, nie robił wyrzutów. Był zawsze obok.
Ale w głębi duszy brakowało mi pasji. Tej miłości z książek i piosenek. Nie mogłam się powstrzymać i pozwalałam sobie na romanse. Krótkie, ulotne, z tymi, którzy zapalali iskrę, ale nie dawali ciepła. Zawsze wracałam do domu. Bo tylko przy Piotrze czułam się naprawdę bezpieczna. Domyślał się. Na pewno wiedział. Ale nigdy nie powiedział ani słowa. Po prostu… przez cały czas mnie kochał.
Czas mijał. Dzieci rosły. Żyliśmy jak tysiące rodzin i niczego szczególnie nie roztrząsaliśmy. Uważałam, iż podjęłam kompromis: tak, mogłabym być z kimś bardziej wyrazistym, sukcesywnym, porywczym… ale wybrałam stabilność. Spokój. Rodzinę.
A potem Piotr zachorował.
Na początku — nic poważnego. Przeziębienie, osłabienie. Nie zwracaliśmy uwagi. Ale po kilku tygodniach zaczął nagle tracić siły. Badania, diagnozy, lekarze. I diagnoza odbierająca dech: nowotwór.
Świat runął.
Nie pamiętam, jak stałam w tej szpitalnej sali, słuchałam lekarza, jak potem szłam ulicą, nie czując ziemi pod stopami. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak wiele on dla mnie znaczy. Jak bardzo go kocham. Jak strasznie boję się stracić. Jak niemożliwe jest wyobrażenie sobie życia bez niego.
Od tego czasu byłam przy nim na każdym kroku. Szpitale, kliniki, procedury. Trzymałam go za rękę, gdy cierpiał. Otarłam czoło, gdy rosła gorączka. Gładziłam po plecach, gdy nie mógł zasnąć. I za każdym razem wewnątrz mnie krzyczało: „Boże, oby tylko przeżył!”
Błagałam Boga, los, wszechświat — kogokolwiek. Byleby tylko został ze mną. Przyrzekałam sobie, iż już nigdy go nie zdradzę, iż nigdy nie spojrzę na innego mężczyznę. Bo teraz wiem: Piotr to moja prawdziwa miłość. Głęboka. Cicha, ale niezłomna.
Lekarze dali nam nadzieję. Powiedzieli, iż jest szansa. I walczymy. Każdego dnia. Jestem obok. Jestem silna. Jestem jego żoną — naprawdę.
Nie wiem, co będzie dalej. Ale doskonale wiem, iż teraz jestem gotowa przebyć z nim każdą drogę. Aż do samego końca. I jeżeli pewnego dnia przyjdzie mi zamknąć mu oczy, zrobię to z miłością. Ale wierzę — będzie inaczej. Wierzę, iż wyzdrowieje. Że będziemy razem. Że jeszcze zobaczymy, jak nasze dzieci biorą ślub, jak wnuki biegają po domu. Że dożyję dnia, kiedy, z zmarszczkami na twarzy i siwymi włosami, weźmie mnie za rękę i powie: „Dziękuję, iż byłaś przy mnie”.
Modlę się każdego dnia. Za niego. Za nas. Aby dano mi jeszcze trochę czasu z tym, którego naprawdę kocham. Może późno… ale szczerze.