Zrozumiałam wszystko za późno: dopiero gdy mąż ciężko zachorował, zdałam sobie sprawę, jak bardzo go kocham.

newsempire24.com 1 dzień temu

Zrozumiałam wszystko zbyt późno: dopiero gdy mój mąż poważnie zachorował, zdałam sobie sprawę, jak bardzo go kocham.

Kiedy wychodziłam za mąż za Andrzeja, miałam zaledwie dwadzieścia pięć lat. Świeżo po studiach, przed sobą otwarte perspektywy. Byłam pewna siebie, dumna z inteligencji i wyglądu, zawsze myślałam, iż mogę wybrać sobie każdego mężczyznę. Krążyli wokół mnie jak ćmy przy świetle, czułam, iż jestem im potrzebna. Podobałam się, pożądano mnie, a to mi schlebiało.

Andrzej był jednym z nich. Niezgrabny, nieśmiały, ale niezwykle dobry i troskliwy, z oczami pełnymi oddania. Dosłownie chodził za mną krok w krok, spełniał każde moje kaprysy, znosił choćby moje złośliwości. Pamiętam, jak raz byliśmy na kolacji z przyjaciółmi, trochę przesadziłam i nie odmówiłam, gdy zaproponował, żebyśmy pojechali do niego. Tamtej nocy byłam napięta, rozdrażniona, a on potrafił mnie uspokoić. Wtedy wydawało się, iż to będzie tylko jeden raz.

Ale wszystko potoczyło się inaczej. Po miesiącu zorientowałam się, iż jestem w ciąży. Andrzej, gdy się dowiedział, promieniał z radości. Natychmiast mi się oświadczył i ja… zgodziłam się. Choć, będąc szczera, wyobrażałam sobie obok siebie zupełnie innego mężczyznę — pewnego siebie, śmiałego, atrakcyjnego. A Andrzej był zbyt łagodny, zbyt wygodny. Ale myślałam sobie: skoro tak zadecydował los, to tak ma być.

Wzięliśmy ślub, przeprowadziłam się do niego i niedługo urodziłam syna. Andrzej dosłownie nosił mnie na rękach. Nie pozwalał mi robić nic ciężkiego, rozpieszczał prezentami, gotował, sprzątał, zajmował się dzieckiem. Czułam się jak w przytulnej, ciepłej klatce, z której niby nie chciałam się wydostać, ale jednak coś wewnątrz mnie pragnęło czegoś innego.

Gdy syn miał niecały rok, znów zaszłam w ciążę. Na początku wystraszyłam się, myślałam o aborcji, ale mama przekonała mnie: „Urodź, niech dzieci rosną razem. Teraz jest ciężko, potem będzie łatwiej”. Posłuchałam. Druga ciąża przebiegała bez niespodzianek, a Andrzej przez cały czas był czuły i opiekuńczy. Nigdy nie podniósł na mnie głosu, nie zakazywał spotkań z przyjaciółkami, nie kontrolował, nie robił wyrzutów. Zawsze był obok.

Jednak w głębi duszy brakowało mi pasji. Tego uczucia, o którym piszą w książkach i śpiewają w piosenkach. Nie potrafiłam się powstrzymać i pozwalałam sobie na romanse. Krótkie, przelotne, z tymi, którzy rozpalali iskrę, ale nie dawali ciepła. Zawsze wracałam do domu, bo tylko przy Andrzeju czułam się prawdziwie bezpieczna. Domyślał się. Na pewno wiedział. Ale nigdy nie powiedział ani słowa. Po prostu… przez cały czas mnie kochał.

Czas płynął. Dzieci rosły. Żyliśmy jak tysiące rodzin, a ja nie zastanawiałam się nad niczym szczególnym. Uważałam, iż dokonałam kompromisu: tak, mogłabym być z kimś bardziej efektownym, sukcesywnym, namiętnym… ale wybrałam stabilność. Spokój. Rodzinę.

Aż Andrzej zachorował.

Na początku wydawało się, iż to nic poważnego. Przeziębienie, osłabienie. Nie zwróciliśmy uwagi. Ale po kilku tygodniach zaczął gwałtownie tracić siły. Badania, analizy, lekarze. I diagnoza, która zwala z nóg: onkologia.

Świat się zawalił.

Nie pamiętam, jak stałam w tej szpitalnej sali, słuchałam lekarza, jak potem szłam ulicą, nie czując ziemi pod stopami. Dopiero wtedy zrozumiałam, jak bardzo mi na nim zależy. Jak bardzo go kocham. Jak strasznie jest go stracić. Jak niemożliwe jest sobie wyobrazić życie bez niego.

Od tej pory nie odstępowałam go na krok. Szpitale, kliniki, zabiegi. Trzymałam go za rękę, gdy cierpiał. Otarłam czoło, gdy miał gorączkę. Głaskałam po plecach, gdy nie mógł zasnąć. I za każdym razem wewnętrznie krzyczało: „Boże, tylko niech przeżyje!”

Błagałam Boga, los, wszechświat — kogokolwiek. Tylko żeby został ze mną. Przysięgałam sobie, iż już nigdy go nie zdradzę, iż nigdy nie spojrzę na innego mężczyznę. Bo teraz wiem: Andrzej to moja miłość. Prawdziwa. Głęboka. Cicha, ale niezłomna.

Lekarze dali nam nadzieję. Powiedzieli, iż jest szansa. I walczymy. Każdego dnia. Jestem przy nim. Jestem silna. Jestem jego żoną – prawdziwie.

Nie wiem, co będzie dalej. Ale wiem na pewno, iż teraz jestem gotowa iść z nim każdą drogą. Aż do końca. I jeżeli pewnego dnia będę musiała zamknąć jego oczy, zrobię to z miłością. Ale wierzę — iż wszystko będzie inaczej. Wierzę, iż wyzdrowieje. Że będziemy razem. Że jeszcze zobaczymy, jak nasze dzieci biorą ślub, jak wnuki biegają po domu. Że doczekam dnia, gdy z zmarszczkami na twarzy i siwymi włosami, weźmie mnie za rękę i powie: „Dziękuję, iż byłaś przy mnie”.

Modlę się każdego dnia. Za niego. Za nas. O to, by mi dano jeszcze trochę czasu z tym, którego naprawdę kocham. Może późno… ale szczerze.

Idź do oryginalnego materiału