Przez długi czas nie zdawałam sobie sprawy, jak bardzo kocham swojego męża, dopóki nie zachorował.
Gdy wychodziłam za Marka, miałam zaledwie dwadzieścia pięć lat. Właśnie skończyłam studia, świat stojący przede mną otworem. Byłam pewna siebie, dumna z intelektu i wyglądu, przekonana, iż mogę zdobyć każdego mężczyznę. Krążyli wokół mnie, jak ćmy do ognia, a ja widziałam, iż jestem dla nich ważna. Sprawiałam, iż ich zainteresowanie było prawdziwe, iż mnie pragną.
Marek był jednym z nich. Trochę niezdarny, nieśmiały, ale niezwykle dobry i troskliwy, z oczami pełnymi oddania. Nigdy mnie nie opuszczał, spełniał wszelkie kaprysy, znosił moje złośliwości. Pamiętam, jak byliśmy na kolacji z przyjaciółmi, wypiłam trochę za dużo i przyjęłam jego zaproszenie do siebie. Tamtej nocy byłam nerwowa i rozdrażniona, ale udało mu się mnie uspokoić. Wydawało mi się wtedy, iż to będzie jednorazowe.
Jednak okazało się inaczej. Po miesiącu dowiedziałam się, iż jestem w ciąży. Marek, gdy się o tym dowiedział, promieniał ze szczęścia. Natychmiast mi się oświadczył i zgodziłam się. Chociaż wyobrażałam sobie kogoś innego obok siebie – pewnego siebie, błyskotliwego, odważnego. Marek był zbyt miękki i ustępliwy. Ale uznałam, iż jeżeli los tak to ułożył, to może tak musi być.
Pobraliśmy się, przeprowadziłam się do niego, niedługo potem urodziłam syna. Marek dosłownie nosił mnie na rękach. Niczego mi nie brakowało, dbał o wszystko, obdarowywał prezentami, gotował, sprzątał, zajmował się dzieckiem. Czułam się jak w przytulnej klatce, w której teoretycznie byłam szczęśliwa, ale w głębi duszy pragnęłam czegoś innego.
Gdy syn miał niecały rok, znów byłam w ciąży. Na początku się przestraszyłam, myślałam o aborcji, ale mama przekonała mnie: „Urodź, lepiej, żeby dzieci rosnąły razem. Teraz jest ciężko, potem będzie łatwiej”. Posłuchałam jej. Marek był tak samo troskliwy i czuły. Nigdy nie podnosił głosu, nie zabraniał mi spotkań z przyjaciółkami, nie kontrolował mnie, nie robił wyrzutów. Był zawsze przy mnie.
Jednak brakowało mi pasji. Tej miłości, o której piszą w książkach i śpiewają. Nie umiałam się powstrzymać – pozwalałam sobie na romanse z innymi. Krótkie, ulotne, z tymi, którzy wzbudzali iskrę, ale nie dawali ciepła. Zawsze wracałam do domu. Tylko obok Marka czułam się naprawdę bezpieczna. Wiedział. Z pewnością. Ale nigdy nie powiedział ani słowa. Po prostu… dalej mnie kochał.
Czas płynął. Dzieci rosły. Żyliśmy jak wiele innych rodzin, ja nie rozmyślałam nad tym. Uważałam, iż to kompromis: mogłabym być z kimś bardziej przebojowym, pasjonującym… ale wybrałam stabilizację. Spokój. Rodzinę.
A potem Marek zachorował.
Na początku – nic poważnego. Przeziębienie, osłabienie. Nie zwróciliśmy na to uwagi. Ale po kilku tygodniach zaczął gwałtownie słabnąć. Badania, diagnozy, lekarze. I diagnoza, która zwaliła z nóg: nowotwór.
Świat się zawalił.
Nie pamiętam, jak stałam w szpitalnej sali, słuchałam lekarza, jak potem szłam ulicą, nie czując gruntu pod stopami. Wtedy zrozumiałam, ile dla mnie znaczy. Jak bardzo go kocham. Jak bardzo boję się go stracić. Jak niemożliwe jest wyobrażenie sobie życia bez niego.
Od tego czasu nie opuszczałam go ani na chwilę. Szpitale, kliniki, procedury. Trzymałam go za rękę, kiedy bolało. Ocierałam czoło, gdy miał gorączkę. Gładziłam po plecach, kiedy nie mógł zasnąć. Za każdym razem wewnętrzny głos krzyczał: „Boże, tylko żeby przeżył!”
Błagałam Boga, los, wszechświat – kogokolwiek, byleby z nami został. Obiecałam sobie, iż już nigdy go nie zdradzę, iż nie spojrzę na innego mężczyznę. Bo wiem, iż Marek to moja prawdziwa miłość. Cicha, ale niezniszczalna.
Lekarze dali nadzieję. Powiedzieli, iż jest szansa. Walczymy. Każdego dnia. Jestem przy nim. Jestem silna. Jestem jego żoną – prawdziwie.
Nie wiem, co przyniesie przyszłość. Ale wiem, iż teraz jestem gotowa iść z nim gdziekolwiek, choćby do końca. I jeżeli przyjdzie mi kiedyś zamknąć jego oczy, zrobię to z miłością. Wierzę jednak, iż będzie inaczej. Wierzę, iż wyzdrowieje. Że będziemy razem. Że jeszcze zobaczymy, jak nasze dzieci się żenią, jak wnuki biegają po domu. Że dożyję dnia, kiedy, ze zmarszczkami na twarzy i siwymi włosami, on mnie chwyci za rękę i powie: „Dzięki, iż byłaś przy mnie”.
Modlę się codziennie. Za niego. Za nas. O to, by mi dano jeszcze trochę czasu z kimś, kogo naprawdę kocham. choćby jeżeli późno… to szczerze.