Po zakończeniu wojny duża część szkół nie funkcjonowała, a stan tych, które pozostały, był wręcz katastrofalny. Praktycznie na wszystkich etapach edukacji pojawił się ten sam problem - zniszczenia wojenne, bieda, brak nauczycieli i książek. By odbudować system, trzeba było ogromnych nakładów pracy, jednak w pierwszej kolejności należało zadbać o te dzieci, którym udało się przeżyć ostatnie lata pożogi, cierpienia, bólu i głodu.
REKLAMA
Alianci i organizacje humanitarne rozpoczęły wtedy dostawy leków, żywności, ubrań, jednak ogromny wkład w zadbanie o dobrostan dzieci, miała tu również tzw. misja duńska. Zabierano dzieci do portu w Gdyni, by tam mogły wsiąść na statek i udać się do obcego kraju. "Jadłem kanapki posmarowane masłem" - wspomina starszy mężczyzna, który był jednym z maluchów wysłanych do Danii.
Zobacz wideo "Z Katynia wykupił mnie ojciec. Co się stało z 34 moimi kolegami, do dzisiaj nie wiem"
Misja dożywiania dzieci. Do pomocy włączyła się Dania
- Jest rok 1946, mam 7 lat i wyjeżdżam na dożywianie warszawskich "dzieci wojny" - opowiada w filmie opublikowanym przez autorów FB profilu @PoWarszawsku. Bohater, jak sam przyznaje, był skierowany do Danii. W maju 1946 roku znalazł się w gdyńskim porcie, by chwilę później wsiąść na statek i popłynąć przez morze do nieznanego sobie kraju. Jak wspomina pierwsze chwile w Kopenhadze? - Duńczycy chodzili między nami i wybierali sobie odpowiednie dzieci. Mnie wybrała rodzina państwa Mikkelsen - dodaje mężczyzna.
I chociaż może to wydawać się dziwne z naszej dzisiejszej perspektywy, to trzymiesięczny pobyt u duńskiej rodziny bohater tego krótkiego nagrania wspomina bardzo dobrze. Starsi państwo, do których trafił, opiekowali się nim z wielką starannością i oczywiście odpowiednio dokarmiali. - Odżywianie to był wtedy priorytet dla ówczesnych władz duńskich. Polegał na absolutnie różnym jedzeniu w stosunku do Duńczyków. Jak siadaliśmy do stołu, to ja pamiętam, iż miałem przed sobą chleb z masłem. Oni mieli z margaryną - wspomina.
Pomoc Danii dla Polski
Tu warto zaznaczyć, iż po zakończeniu drugiej wojny światowej Dania znalazła się w gronie państw, które dość szybko, bo już 7 lipca 1945 roku, uznały Tymczasowy Rząd Jedności Narodowej i zapowiedziały wysłanie do Polski swojego przedstawiciela dyplomatycznego. Do pozytywnych aspektów stosunków polsko-duńskich należała pomoc, jaką zaoferował ten kraj zaraz po wojnie w postaci ekip sanitarnych i sprzętu medycznego.
"Dania bardzo intensywnie zaangażowała się w pomoc charytatywną dla ludności polskiej, czym zapewniła sobie ogromną przychylność i sympatię Polaków. Duńczycy dożywiali dzieci i osoby starsze, organizowali zbiórkę ubrań" - pisała Magda Gawinecka-Woźniak na łamach "Zapisów historycznych" (2010).
Jednym z faktów wartych odnotowania jest to, iż oprócz szeroko zakrojonej akcji dożywiania polskich dzieci, które przeżyły wojnę, była budowa szpitala. "W latach 1946-48 w Polsce działała kierowana przez prof. med. Johannesa Thyssena misja Duńskiego Czerwonego Krzyża, która m.in. sfinansowała budowę i wyposażenie szpitala w Makowie Mazowieckim; duńscy lekarze pomagali organizować pracę nowej placówki" - czytamy na portalu dzieje.pl.
Kres tych działań nastąpił stosunkowo szybko, bo już z początkiem 1949 roku. Wpływ na to miały: ogólna atmosfera międzynarodowa i rywalizacja na linii Wschód–Zachód. Mowa oczywiście o decyzji polskich władz, które wycofały się z Planu Marshalla i anulowały umowy handlowe ze wszystkimi krajami kapitalistycznymi, bo wymagał tego Stalin.
Nie tylko Dania pomagała polskim dzieciom
W 1942 roku został podpisany układ Sikorski-Majski. W dużym skrócie polegał on na przywróceniu stosunków dyplomatycznych między obydwoma krajami oraz budowie armii polskiej w ZSRR pod dowództwem polskim. W praktyce oznaczało to, iż dla tysięcy Polaków znajdujących się na terytorium ZSRR, była to jedyna szansa, by wydostać się spod buta Sowietów. Zesłańcy, więźniowie NKWD i Gułagu, ruszyli do punktów zbornych polskiego wojska. Potem zaczęła się odyseja ludności cywilnej, w tym także dzieci. - Mój brat, który miał 18 lat, został przyjęty do armii Andersa, a potem również my próbowaliśmy się jakoś przedrzeć do miejsc, gdzie stacjonowało wojsko. Ono było dla nas ostoją, wszystkim. To dawało nam szanse, iż wydostaniemy się z Rosji - relacjonowała prawie 80-letnia Gabiniewicz, cytowana w jednym z artykułów Gazeta.pl.
Dzieci wraz z wojskiem przeszyły wojenny szlak od "nieludzkiej ziemi" Rosji Sowieckiej, po Iran, Palestynę, Teheran, Syrię, Egipt i Włochy. Organizacją opieki nad małymi uchodźcami zajmowały się m.in. katolickie i protestanckie misje oraz przedstawicielstwa zakonów. Powstały przedszkola, szkoły, placówki służby zdrowia. - Dzieci począwszy od niemowląt do wieku 7 lat, zebrano z rozrzuconych po mieście Zakładów. Były wygłodzone i wynędzniałe po przebytych przejściach, chorobach i podróżach, blade, smutne i apatyczne. Trzeba było podchodzić do każdego indywidualnie, mieć dużo wyrozumienia, a przede wszystkim serca. Opiekunki zastępowały im utracone matki i dzieci zżyły się z nimi i swymi rówieśnikami, tworząc jedną wielką rodzinę - opisuje jedna z opiekunek, której wspomnienia zostały zawarte w artykule naukowym Witolda Chmielewskiego "Polskie przedszkola na uchodźstwie w okresie II wojny światowej".
Dzieci te trafiły później z Iranu m.in. do Nowej Zelandii, Libanu, Indii. Po wojnie część z nich wróciła do Polski, jednak ogromna ich liczba pozostała na Zachodzie. Pozostali uchodźcami do końca swoich dni.