Niebieskie oczy ze snu
Kacper nie znał matczynej czułości ani ojcowskiego głosu. Nie pamiętał nic poza szarymi, monotonnymi korytarzami i cichymi krokami wychowawczyń. Jakby urodził się nie z kobiety, ale wprostych murach krakowskiego domu dziecka. Inni mieli strzępy wspomnień – kołyskę, zapach perfum, ciepło dłoni. On znał tylko chłód plastikowych zabawek i szum wody w umywalce.
Ale nocą wszystko było inaczej.
We śnie przychodziła do niego kobieta. Siadała obok, obejmowała go, głaskała po włosach i szeptała coś ciepłego. Miała oczy jak wiosenne niebo po burzy – jasne, błękitne, nieskończenie bliskie. Budził się i długo leżał, wpatrując się w sufit, bojąc się poruszyć, by nie rozproszyć tego snu. Przez cały następny dzień był cichy, ale nie tak ponury – jakby cząstka jej czułości w nim została.
W rzeczywistości jednak było inaczej. Codziennie do domu dziecka przychodzili „goście” – potencjalni rodzice adopcyjni. Dzieci przebierały się, uczyły wierszyków, nakładały sztuczne uśmiechy. Przepychały się, walczyły o uwagę, przerywały sobie nawzajem. A Kacper stał z boku. Nie błaznował, nie uśmiechał się, nie łasił – czekał. Nie na byle kogo. Tylko na nią – na kobietę z oczami ze snu.
— Kacper, no uśmiechnij się, proszę! — błagała wychowawczyni.
Lecz on tylko uparcie marszczył czoło i odwracał wzrok. Wiedział, iż nie pójdzie z obcymi. Rozpozna ją – tę, która mu się śni.
Pewnego dnia do domu dziecka przyjechała delegacja – z okazji jubilejów placówki. Kamery, fotografowie, mnóstwo obcych twarzy. Kacper, jak zwykle, usiadł w kącie, by nie przeszkadzać. Ale wzrok przykuła jedna kobieta. Wysoka, smukła, z krótką fryzurą i tym samym – aż do dreszczy znajomym – uśmiechem. A oczy… te same! Oddech mu się zaparł.
I nagle – spojrzała prosto na niego. Ich wzroki się spotkały, a on po raz pierwszy w życiu… uśmiechnął się.
Wychowawczyni upuściła herbatę z kubka. W sześciu latach życia w domu dziecka Kacper nigdy się nie uśmiechał. A teraz – nagle, sam z siebie, jasno i prawdziwie.
Kobieta podeszła. Usiadła obok. Nie odwrócił wzroku. Słuchał, śmiał się, pytał. I się nie bał. Z nią było tak, jak w jego snach – lekko, bezpiecznie, prawdziwie.
Potem zaczęła przyjeżdżać do niego. Bez kamer, bez delegacji. Przynosiła książki, razem spacerowali po podwórku, rozmawiali o chmurach i miastach, które odwiedziła. A potem zniknęła. Na cały miesiąc. Kacper nie pytał wychowawców – bał się usłyszeć, iż nie wróci.
Ale wróciła. Przyszła w zwykłej kurtce, bez makijażu. I powiedziała:
— Kacper, przyszłam zabrać cię do domu. Będziesz moim synem.
Nie wierzył. Myślał, iż śni. Szczypał się – bolało. Więc to prawda. Nie powiedział ani słowa, tylko ją objął. Długo. W ciszy. Tak, jak tylko potrafił.
Później poznała go z mężem. Był prosty i dobroduszny, od razu przyjął chłopca jak swojego. Razem zaczęli życie od nowa. Pierwszy tort w nowym mieszkaniu. Pierwsza wycieczka do lasu. Pierwszy wieczór, gdy nie trzeba było zasypiać do odgłosów obcych kroków na korytarzu.
Kacper już nie wracał do domu dziecka. Tylko czasem, przechodząc koło lustra, zauważał, iż w jego oczach pojawia się ten sam blask – błękitny, ciepły, jak u niej. U jego nowej mamy. Prawdziwej.