Bliskościowi rodzice. Dbają o emocje dziecka, czy dają sobie wejść na głowę? [WYWIAD]

mamadu.pl 1 dzień temu
Co naprawdę oznacza "pozwalać dziecku na emocje"? Czy kiedyś wychowywano lepiej, czy może raczej surowiej? Oraz dlaczego szczęśliwy rodzic nie zawsze ma szczęśliwe dziecko? O tym wszystkim rozmawiamy z psycholożką Aleksandrą Piotrowską.


Anna Borkowska: Histeria dziecka i rodzic, który czeka, aż maluch wyrzuci z siebie emocje. Ok czy nie ok?

Psycholog Aleksandra Piotrowska: Generalnie rzecz biorąc – tak, trzeba czekać, bo nie znamy sposobu na przerwanie i całkowite wygaszenie dziecięcych emocji. Ba – czy aby tylko dziecięcych?

My, dorośli, przecież też nie władamy nimi doskonale. A dziecko, dodatkowo, bardzo często nie rozumie tego, co się w nim dzieje, nie potrafi tego nazwać, więc tym bardziej –opanować.

Tym samym najgłupszy pomysł, jaki w takiej sytuacji może przyjść dorosłemu do głowy, to kazać dziecku natychmiast przestać histeryzować i zagrozić karą, jeżeli tak się nie stanie.

Pozwalamy dziecku, by wyraziło emocje, czy raczej dajemy sobie "wejść na głowę"? Moja mama powiedziałaby, iż to drugie.

To nie jest prawdziwa alternatywa. Bo co to znaczy, iż pozwalamy dziecku wyrazić swoje emocje albo pozwalamy wejść sobie na głowę? To są dwie rzeczy, które w ogóle nie muszą się ze sobą wiązać.

Kiedyś uważano, iż "dobry rodzic" to taki, który umie okiełznać swoje dziecko.

Ale to "okiełznanie" nie brało się z tego, iż rodzic doskonale znał swoje dziecko, wiedział, co się z nim dzieje, okazywał zrozumienie i dzięki temu zapobiegał pojawieniu się silnych emocji. Zupełnie nie tak to wyglądało.

Otóż dawniej uważano, iż emocje to wstydliwa pozostałość po naszej, powiedzmy, przynależności do świata zwierząt. U dzieci jeszcze występują, ale jak najszybciej trzeba doprowadzić do tego, by kierowały się poczuciem obowiązku, świadomością tego, co muszą, czego się od nich wymaga. Innymi słowy, by kierowały się warstwą rozumową, a nie emocjonalną.

Czyli emocje nie były ważne?


W ogóle nie przyglądano się emocjom, a ewentualne próby ich wyrażania traktowano jako przejaw niegrzeczności, a więc powód do kary. W tamtym myśleniu nie było lepszej i skuteczniejszej metody wychowawczej niż "przetrzepanie tyłka", prawda? Do dziś mamy dorosłych, wierzących, iż nic tak gwałtownie nie przywraca rozumu do głowy, jak kilka solidnych uderzeń w kuper.

Kiedyś płacz był uznawany za słabość, więc rodzice powtarzali: "nie becz",

"nie bądź jak baba", "brzydka jesteś jak płaczesz".

Dzieci gwałtownie uczyły się, iż zachowania, które dziś utożsamiamy z dzieciństwem – czyli niekontrolowane, impulsywne reakcje, kierowane przede wszystkim emocjami jako dominującą motywacją w życiu dziecka – po prostu się nie opłacają. Tym samym już trzyletnie maluchy potrafiły siedzieć spokojnie, nie przeszkadzając dorosłym, przez naprawdę długie minuty, a choćby całe kwadranse. Podlegały swego rodzaju tresurze, która jasno pokazywała: "tak nie wolno" oraz "nie warto tak postępować".

Jakie są tego konsekwencje w dorosłym życiu? Znam ludzi, którzy dobijają do czterdziestki i nie potrafią płakać...

Te nasze lekcje wyniesione z wczesnego dzieciństwa okazują się niezwykle trwałe. Pewne zachowania, które zostały zakodowane w naszej pamięci, pozostają w nas choćby wtedy, gdy – po zrozumieniu wielu spraw i ich reinterpretacji – myślimy inaczej niż nasi rodzice.

Wydawałoby się: cóż prostszego, niż zacząć zachowywać się inaczej. A jednak to wcale nie jest proste. To taki paradoks: dorosły, zapytany, czy człowiek ma prawo płakać, może odpowiedzieć: "Oczywiście, iż tak". A jednocześnie sam nie potrafi wyrazić swoich emocji poprzez łzy.

Pomówmy o naszych rodzicach, wychowywanych przez pokolenie, które przeżyło wojnę, niosło traumy transgeneracyjne, skupiło się na tym, by emocje "zamrażać", "ukrywać".

Cóż, różnice indywidualne między ludźmi bywają często większe niż różnice między pokoleniami. Jednak jeżeli ktoś we wczesnym dzieciństwie przeżył sytuacje – i to niejednokrotnie – kiedy wyrażanie emocji, choćby strachu, wiązało się z zagrożeniem życia, to po wielu latach nie potrafi obchodzić się z emocjami w sposób swobodny.

Czasem mam wrażenie, iż rodzice, którzy nie potrafili okazywać swoim dzieciom czułości – choć przecież bardzo je kochali – po prostu nie łączyli miłości z przytulaniem, głaskaniem, mówieniem o emocjach. Wydaje mi się, iż tacy rodzice pochodzą z dwóch głównych źródeł.



Jakich konkretnie?


Pierwsze to indywidualne doświadczenia, w których za okazywanie emocji byli karani przez rodziców. A choćby jeżeli tych kar nie było, to wyrażanie uczuć niczego nie zmieniało w życiu dziecka – kiedy piszczało czy krzyczało, na przykład ze strachu, słyszało: "Nie histeryzuj, nie wygłupiaj się, opanuj się".

Druga grupa to ci, którzy w dzieciństwie przeżyli okres wojny w taki sposób, iż milczenie i nieokazywanie uczuć sprzyjało przetrwaniu. Oni później często nie potrafili okazywać emocji swoim dzieciom.

Jak stawiać granice i tłumaczyć dziecku, iż nie zawsze będzie tak, jak ono chce?


Przede wszystkim dorośli muszą dokładnie przemyśleć, jakie reguły czy zasady zachowania chcą wpoić dziecku w pierwszej kolejności.

Rodzice powinni uświadomić sobie, iż nie da się dziecka w każdym wieku wychowywać jednocześnie ku wszystkim normom, które funkcjonują w społeczeństwie, i stawiać granic w każdej sytuacji, gdy jego zachowanie może prowadzić do ich przekroczenia.

Czy w takim razie istnieje uniwersalny zestaw zasad wychowania dzieci?


Nie, bo w różnych rodzinach priorytety są inne, co też trzeba sobie uświadomić. Kiedy już wiemy, ku czemu chcemy dziecko wychowywać, wtedy – bądźmy konsekwentni. I niezależnie od tego, czy to poniedziałek czy piątek, styczeń czy lipiec, oczekujmy od dziecka zachowania zgodnego z tymi regułami.

Od starszego dziecka możemy zaś już oczekiwać, iż zrozumie, iż reguła, początkowo narzucana z zewnątrz, w rzeczywistości ma chronić coś ważnego, i iż zaakceptuje ją wewnętrznie. Wtedy reguła staje się normą.

Różnica między regułą, zakazem czy nakazem a normą jest taka, iż przestrzegając reguł, kierujemy się myśleniem o zewnętrznych konsekwencjach – miłych lub niemiłych – naszego zachowania. Natomiast przestrzeganie norm wynika z naszego wewnętrznego systemu wartości.

Jak dziecko reaguje, gdy złamie własne normy?


Po prostu źle się czuje – można powiedzieć, iż ma wyrzuty sumienia, bo postąpiło wbrew sobie. A podsumowując: trzeba sobie uświadomić, jakie zachowania są dla nas w danym momencie rozwoju dziecka najważniejsze. Może to być jednocześnie 3–5 reguł, ale na pewno nie 55 w życiu małego dziecka.

I jeszcze jedna ważna rzecz, o której rodzice powinni myśleć z wyprzedzeniem – co zrobię, jeżeli moje dziecko przekroczy granicę? jeżeli nie będzie postępować zgodnie z moją prośbą, poleceniem, zakazem, nakazem czy normą? Trzeba znać odpowiedź na tę sytuację, zanim się wydarzy.

Mówi się, iż "szczęśliwy rodzic to szczęśliwe dziecko". Faktycznie tak jest?


To nie do końca prawda, ale bez wątpienia nieszczęśliwy rodzic znacznie zmniejsza szanse dziecka na szczęśliwe życie. Często wręcz je wyklucza.

Natomiast w drugą stronę taka zależność nie działa – szczęście rodzica nie gwarantuje szczęścia dziecka. choćby spełnionym rodzicom zdarza się przecież urodzić dziecko z jakąś dysfunkcją, która na przykład poważnie skomplikuje jego życie i uniemożliwi radosne kontakty z rówieśnikami. Tak bywa.

Czy małe dziecko oznacza rezygnację z własnych potrzeb?


Gdy w naszym życiu pojawia się dziecko, wciąż mamy prawo do zaspokajania własnych potrzeb. Przynajmniej teoretycznie. Bo w praktyce, gdy mamy pod opieką całkowicie zależnego od nas malucha, nasze potrzeby muszą zejść na dalszy plan.

Byłoby oczywiście cudownie, gdyby rodzice – a raczej kobiety, bo wciąż to na nie najczęściej spada ciężar opieki nad dzieckiem – potrafili znaleźć równowagę między byciem do dyspozycji dzieci a dbaniem o swój dobrostan.

Bo jeżeli rodzic jest bardzo niewyspany, a nie ma możliwości, by ktoś nocą przejął opiekę nad dzieckiem, to będzie niewyspany kolejny miesiąc czy choćby rok – i tego nie da się obejść.

Jest takie afrykańskie przysłowie, iż potrzeba "całej wioski", by wychować dziecko. Jak więc samotne mamy radzą sobie bez wsparcia bliskiej rodziny?

Bardzo często widzę, iż kobiety, które los odseparował od rodziny o wiele kilometrów, próbują taką "wioskę" zorganizować sobie same – wśród sąsiadów, koleżanek z pracy czy innych mam poznanych na placu zabaw. I to jest wspaniałe. Bo choćby jeżeli raz czy dwa razy w tygodniu można zostawić dziecko pod opieką zaprzyjaźnionej mamy czy zaprzyjaźnionej rodziny na dwie-trzy godziny, to dla umęczonej kobiety nieoceniona ulga.

A gdzie w tym wszystkim ojcowie? Dlaczego tak często odpowiedzialność za "ogarnięcie" dziecka, również emocjonalne, przypisujemy matce?

Myślę, iż mamy tu do czynienia z dwoma mitami. Pierwszy brzmi: mężczyzna to rozum i racjonalność, a kobieta to emocje. Drugi jest zaś taki, iż tatuś może ewentualnie pójść z grzecznym dzieckiem pograć w piłkę czy wybrać się do zoo, ale pełna opieka nad nim to już "kwestia baby", prawda?

Mężczyzna ma się tym nie zajmować – tak rzekomo chciała natura. "Przecież to kobieta ma gruczoły mlekowe, a nie mężczyzna”, i tak dalej.

Naprawdę ludzie jeszcze tak uważają?


Ten sposób myślenia ma się całkiem dobrze, ale postrzeganie roli rodziców zaczyna ewoluować. Te zmiany pewnie łatwiej zaobserwować w Warszawie, ale rozmawiałam niedawno z panią z bardzo małej wioski na Mazurach i sama obserwowałam tam mężczyzn, którzy rewelacyjnie zajmują się dziećmi. Oczywiście – nie wszyscy, ale dwóch takich miałam okazję podpatrywać.

To dowód, iż zmiany zachodzą, i w coraz większej liczbie rodzin nie ma już czarno-białego podziału na to, co jest domeną matki, a co ojca. Tyle iż to postępuje bardzo powoli, niestety.

Nie obawia się pani, iż zaczęliśmy fetyszyzować emocje i robić z nich główny temat życia? Co się dzieje z człowiekiem, który zamiast przeżyć emocję zaczyna ją analizować, opisywać, udostępniać, interpretować na okrągło?

Ja też boję się przesady – obawiam się na przykład kierowania wszystkich, mających jakiekolwiek kłopoty, do psychologa. Bo czy naprawdę człowiek, który stracił kogoś bliskiego, od razu potrzebuje wsparcia psychologa? A może po prostu czasu i świętego spokoju, żeby mógł przeżyć tę rozpacz i rozstanie?

Myślę, iż emocje to sfera naszego funkcjonowania, naszych reakcji i zachowań, która z natury jest mniej uświadamiana i mniej kierowana rozumem.

Od myślenia, spostrzegania, podejmowania decyzji i rozwiązywania problemów mamy korę mózgową – to najwyższe piętro układu nerwowego, które podlega naszej kontroli. Emocje natomiast to przede wszystkim ośrodki podkorowe, mieszczące się w pniu mózgu, poniżej kory mózgowej. A to, co się tam dzieje, w dużej mierze – jeżeli nie w absolutnie dominującej części – ma charakter intuicyjny, mniej uświadamiany.

Oczywiście, wszystko można doprowadzić do świadomości. Tylko iż jeżeli będziemy wszystko analizować i próbować racjonalnie rozgrywać, rośnie ryzyko, iż pójdziemy fałszywym tropem. Nie zbliżymy się w ten sposób do swoich prawdziwych emocji, ale raczej do tego, co dziś powszechne i o czym czytamy, iż występuje masowo.

Zawsze się zastanawiam: czy naprawdę aż tyle osób w uzasadniony sposób przeżywa poczucie osamotnienia? A może po prostu czytamy o tym, iż współczesny człowiek czuje się samotny i myślimy: "Przecież ja też jestem współczesnym człowiekiem, więc to chyba o mnie".

Tymczasem badania mówią, iż aż 60 proc. Polaków czuje się samotnych...

A 40 proc. nastolatków między 12. a 18. rokiem życia twierdzi, iż nie ma ochoty żyć.

Z czego to wynika?


Nie chcę lekceważyć kondycji psychicznej dzisiejszego człowieka – wiem, iż problem jest poważny i iż świat wcale nie jest tak przyjazny, jak mógłby być. Niestety, nie udało się stworzyć rzeczywistości, która naprawdę by nam sprzyjała. Ale też na pewno nie jest aż tak beznadziejnie, jak próbują to przedstawiać niektórzy.

Rozmawiała Anna Borkowska


Idź do oryginalnego materiału