Siedziałam w samolocie obok płaczącego dziecka
Lot zapowiadał się ciężko – pobudka o trzeciej nad ranem, bieg przez lotnisko, a potem nadzieja, iż choć na chwilę uda mi się zdrzemnąć w drodze z Liverpoolu do Warszawy.
Usiadłam na swoim miejscu, ziewając i marząc o ciszy. Przede mną kobieta z kilkuletnim synkiem – dziecko wyglądało na spokojne, wtulone w matkę. Do czasu.
Stewardesa podeszła i, całkiem uprzejmie, przypomniała kobiecie, iż dziecko musi siedzieć osobno i być przypięte pasami. Matka pobladła. Tłumaczyła, iż jej synek się boi, iż będzie płakał. Stewardesa była nieugięta – przepisy to przepisy.
Kobieta z pomocą współpasażerki próbowała posadzić chłopca na osobnym fotelu. I wtedy się zaczęło – rozpaczliwy płacz, który przebił się przez szum silników i zniecierpliwione westchnięcia pasażerów.
Siedziałam tuż za nimi i usłyszałam więcej niż tylko szloch dziecka. Matka mówiła cicho, nie wiadomo czy do pasażerki obok czy do samej siebie:
"Teraz on oczywiście będzie płakał... Cały samolot będzie słyszał... Ludzie już nie odpoczną... Jak zawsze robimy problem" – usłyszałam.
Głos jej drżał – nie tylko ze zmęczenia. Jakby zżerały ją wyrzuty sumienia, jakby była winna temu, iż jej syn – mały, przestraszony chłopiec – zachowuje się dokładnie tak, jak powinien w tej sytuacji.
Wreszcie odezwałam się do matki
Poczułam się, jakbym sama zrobiła coś złego i bała się reakcji wrogiego tłumu. Coś mnie zakłuło w sercu. Pomyślałam: "dość. Trzeba coś powiedzieć".
– Proszę się nie stresować, nic takiego się współpasażerom nie dzieje – szepnęłam przez oparcie fotela. – Dziecko to dziecko. Jak ktoś chciał się wyspać, to mógł zabrać stopery – dodałam (może dlatego, iż sama takie miałam).
Spojrzała na mnie z ulgą. Zaczęła tłumaczyć, iż to ich pierwszy wspólny lot, iż nie sądziła, iż tak się zestresuje. Że nie chciała nikomu przeszkadzać.
Zamieniłyśmy kilka zdań – zwykła, krótka rozmowa, ale atmosfera wokół jakby trochę się rozluźniła. Synek dalej płakał, ale kobieta już nie była taka spięta.
Na koniec lotu podziękowała mi za wsparcie. A potem zapytała:
– A pani ma dzieci?
– Nie – odpowiedziałam.
Zdziwiła się. "Bo przecież nie bez powodu się pani odezwała…"
Ale powód był prosty. Nie trzeba być matką, żeby mieć empatię. I nie trzeba znać się na dzieciach, żeby wiedzieć, kiedy ktoś potrzebuje odrobiny wsparcia. A niestety nierzadko my – bezdzietne kobiety – o tym zapominamy, gdy przychodzi do płaczącego dziecka i łatwo oceniamy matki.
A wspieranie innych kobiet to nasz obowiązek. Taki, który wykonuje się z serca – i z przyjemnością.