Mój związek z mężem zaczął się sypać, gdy przeprowadziliśmy się bliżej jego rodziny. Już żałuję, iż w ogóle zgodziłam się na tę awanturę. Można by pomyśleć, iż problemem jest teściowa, która dusi swoją opiekuńczością, ale nie – teściowa prawie do nas nie zagląda, ma swoje sprawy na głowie. Za to starszy brat męża i jego żona z dziećmi doprowadzają mnie do wrzenia samym swoim widokiem.
Przeprowadziliśmy się, kiedy urodziłam dziecko. W mieście, gdzie mieszkaliśmy, oboje z mężem byliśmy przyjezdni. Oboje trafiliśmy tam na studia i chcieliśmy zostać na stałe, ale los miał dla nas inne plany. Dopóki nie przeszłam na urlop macierzyński, wszystko było w porządku – pieniędzy starczało na wynajem i na życie. Ale później zaczęły się problemy.
Urodziłam dziecko, byłam na urlopie macierzyńskim, a mąż ostatecznie stracił pracę. Wszystkie oszczędności przeznaczone na wkład własny do kredytu hipotecznego zostały wydane, a my stanęliśmy przed pytaniem: jak żyć dalej? Wyjazd do moich rodziców nie miał sensu. Mieszkają w małym miasteczku, nie mamy tam mieszkania, a tłoczenie się w dwupokojowym mieszkaniu z pięcioma dorosłymi i niemowlakiem byłoby koszmarem.
Za to w rodzinnym mieście męża pojawiły się perspektywy. Miasto niewielkie, ale większe od mojego rodzinnego. Niedługo przed narodzinami naszego dziecka zmarła babcia męża, zostawiając w spadku mieszkanie. To mieszkanie przekazano mężowi, bo jego starszy brat wcześniej dostał mieszkanie od innej babci.
Sprzedaż mieszkania po babci nie wchodziła w grę – za te pieniądze nie kupilibyśmy nic w naszym mieście, a kredyt był poza zasięgiem. Postanowiliśmy więc przeprowadzić się do rodzinnego miasta męża. Tam mieliśmy dach nad głową, a jemu obiecano pomoc w znalezieniu pracy.
Przyjęto nas dobrze. Na przyjazd rodzina męża odświeżyła mieszkanie po babci, umeblowała je, zadbała o podstawowe wyposażenie. Przyjechaliśmy, można powiedzieć, na gotowe. Wszystko nam pokazano, wyjaśniono, zapewniono, iż w razie potrzeby możemy śmiało prosić o pomoc. Byłam mile zaskoczona takim przyjęciem.
Tego, czego się obawiałam – czyli nadgorliwości teściowej – nie było. Nie wtrącała się, nie dawała nieproszonych rad, zachowywała się nad wyraz poprawnie. Niestety, w tej beczce miodu musiała znaleźć się solidna łyżka dziegciu, a raczej chochla. Nazywa się Sylwia – żona starszego brata męża.
Mój mąż i jego brat mają różnicę zaledwie kilku lat, więc Sylwia i ja jesteśmy niemal rówieśniczkami. Ale Sylwia wyszła za mąż wcześniej i zdążyła urodzić dwójkę dzieci. Starszy ma cztery lata, młodszy dwa. Sylwia, będąc na macierzyńskim, przyjęła nasz przyjazd z takim entuzjazmem, jakby do tej pory mieszkała na bezludnej wyspie, a my byliśmy pierwszymi ludźmi, których zobaczyła.
Przez pierwszy tydzień, gdy mąż jeszcze był w domu i zajmowaliśmy się urządzeniem mieszkania, Sylwia się nie pojawiała, przyszła tylko na parapetówkę z resztą rodziny. Ale kiedy mój mąż poszedł do pracy, Sylwia zaczęła regularnie wpadać.
Na początku jej wizyty mnie cieszyły. Przychodziła dwa-trzy razy w tygodniu, a jedynym problemem było to, iż zawsze przychodziła z dziećmi, które – jak to dzieci – były dość hałaśliwe. Nasze dziecko miało wtedy sześć miesięcy.
Sylwia przychodziła z dzieciakami, siedziałyśmy, rozmawiałyśmy, piłyśmy herbatę, chodziłyśmy razem na spacery. Było miło – nie było mi samotnie, nie bałam się być sama w nowym mieście, a ona miała towarzystwo. Ale później jej wizyty stały się coraz częstsze, a ona zaczęła spędzać u nas całe dnie.
Doszło do tego, iż Sylwia przychodziła o dziesiątej rano i wychodziła dopiero o szóstej, gdy jej mąż kończył pracę. Czasem choćby wpadał do nas, a wtedy wszyscy wychodzili dopiero około dziewiątej wieczorem.
A skoro Sylwia z dziećmi spędzała u nas całe dnie, to trzeba było ich karmić. A kto miał to robić? Oczywiście ja, bo to ja byłam gospodynią, a Sylwia – gościem. Z niemowlakiem na rękach gotowanie non stop było dla mnie uciążliwe.
Na dodatek mieszkanie zamieniało się w bałagan. Dzieciaki w ciągu dnia rozrzucały zabawki po całej przestrzeni, a Sylwia ich nie powstrzymywała, tylko czasem upominała, gdy za bardzo hałasowały albo gdy starszy zaczynał bić i gryźć młodszego.
Moje dni stały się monotonne – ciągłe sprzątanie i gotowanie. A przecież musiałam jeszcze zadbać o męża, a czasem i o jego brata, który coraz częściej wpadał po żonę i dzieci.
Sylwia albo nie rozumiała moich aluzji, albo udawała, iż nie rozumie. Powiedzieć jej wprost: „mam cię dosyć, przestań przychodzić”, nie mogłam, bo to rodzina mojego męża. Po dwóch tygodniach takiego koszmaru zdecydowałam, iż skoro to rodzina męża, to niech on to załatwia.
Opowiedziałam mu o wszystkim: jak jestem zmęczona ciągłym gotowaniem i sprzątaniem, jak męczy mnie obecność jego brata i Sylwii. Miałam wrażenie, iż Sylwia przychodzi do nas, żeby sama nie musiała gotować ani sprzątać u siebie.
Spodziewałam się, iż mąż porozmawia z bratem, a ten delikatnie przekaże żonie, iż nadużywa gościnności. Ale zamiast tego mąż wściekł się na mnie.
– Jak to sobie wyobrażasz? Mam powiedzieć bratu: „nie przychodźcie więcej do mnie, bo moja żona żałuje wam jedzenia”? Tak to ma wyglądać? A nic ci nie przeszkadza, iż przed naszym przyjazdem robili tu remont i brat pomógł mi znaleźć pracę? Twoim zachowaniem chcesz nas tylko poróżnić!
Nie chcę nikogo poróżniać, ale mam dość ciągłego gotowania i sprzątania. Mam małe dziecko i jest mi ciężko, a Sylwia nic nie robi, żeby mi pomóc. Siedzi i gada albo przesiaduje na telefonie, podczas gdy ja latam po domu.
Goście są w porządku, ale nie codziennie i nie przez cały dzień. Mąż jednak nie widzi problemu i nie zamierza rozmawiać z bratem. jeżeli sama pokażę Sylwii drzwi, to na pewno się pokłócimy, bo ona powie o tym mężowi, a ten będzie miał pretensje do brata, a winną zrobi mnie.
Już dziesięć razy pożałowałam, iż zgodziłam się na tę przeprowadzkę. Nie wiem, co robić.