Codziennie chodzę do szkoły mojego wnuka, aby się o niego troszczyć.

newsempire24.com 18 godzin temu

Codziennie chodzę do szkoły mojego wnuka.
Nie jestem ani nauczycielem, ani woźnym tylko dziadkiem z laską i sercem, które nie umie usiedzieć w domu.
Nazywam się Jan Kowalski, a robię to dla Mateusza mojego wnuka, mojej dumy, mojego światła.

Pierwszy raz zobaczyłem go samego, gdy siedział na ławce pod kasztanem.
Inne dzieci biegały, śmiały się, grały w piłkę.
On tkwił tam nieruchomo, z rękami na kolanach, ze wzrokiem utkwionym w dal jakby chciał należeć do tego świata, ale nie wiedział jak.

Gdy tego dnia wracaliśmy do domu, spytałem:
Dlaczego nie bawisz się z innymi?
Wzruszył ramionami.
Nie chcą, dziadku. Mówią, iż jestem za wolny, iż nie rozumiem zasad.

Tej nocy prawie nie zmrużyłem oka.
Następnego ranka poszedłem do dyrektorki.
Pani Agnieszko, chciałbym o specjalne pozwolenie. Pragnę być z Mateuszem podczas przerw.
Spojrzała na mnie łagodnie.
Panie Janie, rozumiem pana troskę, ale…
Nie ma ale. To dziecko to moje życie. jeżeli nie czuje się częścią grupy, sprawię, iż nim będzie.

Od tamtej pory codziennie o pół do jedenastej przekraczam niebieską bramę boiska.
Na początku dzieci patrzyły na mnie z ciekawością.
Stary człowiek w słomkowym kapeluszu i z laską, pośrodku ich zabaw.
Mateusz się wstydził.
Dziadku, nie musisz przychodzić.
Wstydzisz się? Tego, iż masz dziadka, który cię kocha?

Zaczęliśmy powoli. Przyniosłem stare domino, potem warcaby.
Śmiał się, gdy udawałem, iż nie widzę jego drobnych oszustw.

Pewnego dnia podszedł do nas chłopiec.
W co gracie? zapytał.
W chińczyka odparłem. Chcesz dołączyć?
Miał na imię Bartek. Sześć lat, szeroki uśmiech i dwie brakujące mleczaki.
Mateusz cierpliwie wytłumaczył mu zasady.

Następnego dnia Bartek wrócił tym razem z przyjaciółką Zosią.
I tak nasza ławka stała się miejscem śmiechu i przyjaźni.
Przyniosłem skakankę. Urządzaliśmy małe zawody.
Mateusz nie skakał szybko, więc inne dzieci zwalniały dla niego.
Dawaj, Mati, dasz radę! krzyczała Zosia.
Pięć skoków! Nowy rekord! wołał Bartek.

A ja patrzyłem na nich z sercem pełnym wdzięczności.

Pewnego popołudnia podeszła do mnie nauczycielka wuefu.
Panie Janie, to, co pan robi, jest piękne.
Nie robię nic nadzwyczajnego odparłem. Jestem tylko dziadkiem, który kocha swojego wnuka.
Nie uśmiechnęła się. Uczy pan ich czegoś, o czym czasem zapominamy: iż każdy zasługuje na swoje miejsce, bez względu na tempo.

Minęły trzy miesiące.
Wciąż przychodzę.
Ale nie dlatego, iż jest sam.
Przychodzę, bo teraz ośmioro czy dziewięcioro dzieci woła: Dziadku Janek!, gdy tylko przekroczę bramę.
Bo Mateusz ma przyjaciół, którzy go zapraszają, bronią i rozumieją.

Dziś rano, gdy graliśmy w chowanego, mocno mnie przytulił.
Dziękuję, dziadku.
Za co, chłopcze?
Że nie zostawiłeś mnie samego. Że nauczyłeś mnie, iż bycie innym to nic złego.

Przysiadłem przed nim na kolana.
Mateuszu, to ty nauczyłeś mnie, iż miłość się nie męczy, iż nigdy nie jest za późno, by coś zmienić, i iż prawdziwa odwaga to być przy kimś, gdy ciebie potrzebuje.

Dzwonek zadzwonił. Dzieci wróciły do klasy.
Mateusz już nie chodzi ze spuszczoną głową.

Jutro wrócę. I pojutrze też.
Bo bycie dziadkiem to nie tylko czuwanie to budowanie mostów i przypominanie światu, iż nikt, absolutnie nikt, nie powinien być sam na boisku życia.

Idź do oryginalnego materiału