Czas na szczęście

newsempire24.com 4 dni temu

**Dziennik osobisty**

Mówią, iż czekanie na szczęście jest lepsze od samego szczęścia. Bo gdy na nie czekasz, masz nadzieję, przymierzasz je w myślach i już jesteś szczęśliwy. A moment, w którym je posiadasz, jest tak krótki. Nie zdążyłeś się nim nacieszyć, a już przestało być szczęściem, stało się codziennością, rutyną. I znowu zaczynasz czekać…

Marek miał wszystko: mieszkanie w Krakowie, samochód, przyzwoitą pracę z dobrą pensją w złotówkach, a do tego żonę – piękną, dodajmy. Znali się od liceum. Pierwsza miłość przerodziła się w małżeństwo, mimo wszystkich przeciwności.

Miał też córeczkę, czteroletnią Zosię. Żona nie pracowała, zajmowała się domem i dzieckiem. Zosię, jego słoneczko, ukochaną radość, Marek uwielbiał ponad wszystko.

Czego więcej potrzeba? Żyj i ciesz się. Ale człowiek jest tak skonstruowany – gdy ma wszystko, pragnie jeszcze więcej.

Z żoną z czasem się zgrani, rozumieli się bez słów, wystarczył półuśmiech, a choćby milczenie. Namiętność przygasła, relacje stały się spokojne i przewidywalne.

Rano Marek wypijał filiżankę mocnej kawy, która czekała na stole po porannym prysznicu, wkładał wyprasowaną koszulę, pachnącą świeżością, z wdzięcznością całował żonę w policzek i jechał swoim Audi do pracy.

Wieczorem czekała smaczna kolacja. W weekendy jeździli na grilla do rodziców na działkę, zimą zjeżdżali na sankach. Nie, Marek był wdzięczny losowi. Niewielu ma w życiu tak dobrze jak on.
A jednak…

Pewnego dnia w biurze pojawiła się nowa pracownica – młoda, świeża, z czarnymi, lekko skośnymi oczami, jak u sarny. Nazywała się Kinga. Kinga Dąbrowska. Kiniu. Imię jak piosenka. Może te oczy, może muzyka w jej imieniu, a może po prostu pragnienie czegoś nowego… ale Marek nie mógł przestać o niej myśleć. Nagle zrozumiał, iż ona jest tym, na co czekał. Jego serce rozpoznało ją i zabiło mocniej w oczekiwaniu na szczęście.

Ciągle ją spotykał – na korytarzu, przy ekspresie do kawy, w kawiarni w porze lunchu. Z czasem zorientował się, iż to nie przypadek – Kinga też szukała z nim kontaktu. I postanowił jej pomóc.

Pewnego ranka, podjeżdżając pod biuro, nie wysiadł od razu. Czekał, aż zobaczy ją idącą lekkim krokiem. Wysiadł, udając, iż przypadkowo wpadają na siebie przy wejściu. Otworzył przed nią drzwi, przepuszczając ją pierwszą.

W windzie przyglądał się jej ukradkiem. Czasem łapał jej szybkie, zaciekawione spojrzenia. Ale nigdy nie byli sami – w firmie pracowało wielu ludzi, winda zawsze była zajęta.

Aż w końcu znaleźli się na ósmym piętrze tylko we dwoje. Marek zapytał, czy lubi swoją pracę, pogadał o pogodzie, o weekendowych planach. Kinga odpowiadała, uśmiechając się z lekkim przekąsem.

Minęła jesień, przyszła zima. Przed świętami był firmowy wigilijny toast. Marek pokładał w nim wielkie nadzieje. W końcu nie musiał się spieszyć do domu – mógł wrócić o drugiej, trzeciej, choćby o świcie. I nikt by go nie oskarżył, nie podejrzewał, nie kłócił się z nim.

Cały wieczór nie spuszczał Kingi z oczu. Gdy zaczęły się tańce, pierwszy ją zaprosił, wyprzedzając rywali. Gdy przyciągnął ją do siebie, serce waliło mu jak oszalałe, a po ciele przebiegł dreszcz – jak w szkole, gdy tańczył pierwszy raz z koleżanką z klasy, Anią, swoją przyszłą żoną. Kinga patrzyła na niego swymi sarnimi oczami, a jej wzrok obiecywał mu wszystko od razu.

Rozgrzani tańcem i winem wyszli na korytarz, by ochłonąć. Marek zaproponował ucieczkę z imprezy. Kinga bez wahania się zgodziła. Ubrali się i wybiegli na ulicę, śmiejąc się i oglądając przez ramię.

Ochroniarz patrzył za nimi z zazdrością. Nie zaproszono go na imprezę, siedział w swojej ciasnej budce przy wejściu. A przecież to od niego też zależało, czy biuro działa sprawnie. Ale nikt o nim nie pomyślał, nikt nie przyniósł butelki szampana ani pudełka czekoladek. Nie piłby w pracy, ale zabrałby do domu, pochwaliłby się żonie, iż go doceniają. Westchnął i wrócił do krzyżówki.

A Marek z Kingą szli przez miasto. Gadali o wszystkim. Marek omijał temat swojego małżeństwa, a Kinga udawała, iż w ogóle ją to nie obchodzi.

Z Kingą było łatwo i wesoło. „Miałem szczęście, miałem szczęście…” – biło mu serce w rytm kroków po ubitym śniegu.

Marek był już zmęczony i żałował, iż zostawił auto przy biurze, a Kinga wciąż nie mówiła: „O, to mój dom”.

– Przyznaj się, Kiniu, mieszkasz poza miastem? – zapytał w końcu.

– Na samym końcu osiedla, w nowym bloku – roześmiała się dźwięcznie. – Też jestem zmęczona. Może wezwiemy taksówkę?

Pod blokiem Kingi Marek zwlekał z pożegnaniem. Alkohol wywietrzał mu z głowy, a sumienie szepnęło, iż jeszcze zdąży wrócić na czas, by przeczytać Zosi bajkę na dobranoc. Ale wtedy Kinga zaprosiła go na kawę. „Przecież to pora dla dziecka, a przed drogą trzeba odpocząć”. I Marek odesłał taksówkę, uśpiwszy sumienie obietnicą, iż za kwadrans wraca.

Do kawy nie doszło. W mieszkaniu na trzynastym piętrze rzucili się sobie w ramiona i ocknęli się po dwóch godzinach w łóżku Kingi.

Gdy Marek wstał i podszedł do okna, za szybą była nieprzenikniona ciemność: ani księżyca, ani gwiazd, ani świateł w oknach, ani latarni. Nic. Obraz zapierał dech. Kinga podeszła do niego. Marek miał wrażenie, iż są sami w całym wszechświecie, unoszą się nad ziemią pokrytą śniegiem. Serce wypełniła mu niewypowiedziana radość. O to właśnie marzył przez ostatnie miesiące.

Nie chciał wychodzić. Ale lepiej nie dawać żonie powodu do podejrzeń już za pierwszym razem. Wziął prysznic, ubrał się i długo żegnał z Kingą, obiecując, iż rozstanie będzie krótkie, iż nie może już bez niej żyć. Potem wezwał taksówkę i pojechał pod biuro. Impreza dawnoNastępnego dnia, gdy zadzwoniła Kinga, Marek powiedział cicho, ale stanowczo: “To koniec, przepraszam”, po czym odłożył słuchawkę i wrócił do swojej rodziny, wdzięczny za drugą szansę, którą otrzymał.

Idź do oryginalnego materiału