**10 października, czwartek**
Taksówka sunęła po mokrych od jesiennego deszczu ulicach. Starszy kierowca prowadził spokojnie, zerkał w lusterko na pasażerów.
Młoda kobieta trzymała na kolanach niemowlę, może półroczne. Kiepsko mu się zrobiło, gdy usłyszał adres — dom dziecka.
Para wyglądała na szczęśliwą. On — wysoki, przystojny wojskowy w mundurze kapitana lotnictwa. Ona — po prostu piękna, z wielkimi niebieskimi oczami i blond włosami rozsypanymi na ramionach.
— Krzysiu, kwiaty! — przypomniała, zwracając się do męża.
— Pamiętam, Aniu, pamiętam — odparł i poprosił kierowcę: — Proszę zatrzymać się przy kwiaciarni.
Wojskowy wysiadł, nie zważając na wiatr. Kierowca śledził go wzrokiem i spytał:
— Mąż?
— Mąż — odparła z uśmiechem, poprawiając czapeczkę dziecku.
— Piękne macie dziecko, wy też wyglądacie na porządnych ludzi. To po co do domu dziecka? — zapytał z lekkim wyrzutem.
Młoda matka nie zrozumiała. Gdy pojęła, oczy jej się rozszerzyły.
— Co pan sobie myśli?!
— No tak tylko… Dziś różnie bywa — spojrzał na nią łagodniej. — To adekwatnie po co?
— Tam się wychowywałam. Siedem lat, potem adoptowano mnie. A mój mąż, Krzysztof, też tam cztery lata spędził.
— U pani Haliny Kowalskiej? — Kierowca się roześmiał. — A to ci dopiero! I od razu do niej po przyjeździe?
— Zna ją pan? — spytała z zainteresowaniem.
— Kto jej nie zna!
Zamierzał opowiadać, ale drzwi się otworzyły, a do środka wpłynął przepiękny bukiet róż.
— Ania, zobacz, co znaleźliśmy w tym mieście! — mężczyzna uśmiechał się szeroko.
— Krzysiu! — zachwyciła się Anna. — Nigdy mi takich nie dałeś!
— Nie gniewaj się — tłumaczył się Krzysztof. — Mówię ci, takie są tylko u nas! A kiedy ostatnio tu byliśmy razem?
— Razem? Jedenaście lat temu…
—
Halina Kowalska siedziała za biurkiem, otulona w wełniany szal. W budynku było ciepło, ale szal był tak miękki, tak przyjemnie otulał ramiona, iż nie chciała go zdejmować.
Miała chwilę wytchnienia — starsze dzieci w szkole, młodsze spały. W domu dziecka panowała niecodzienna cisza, tylko w kuchni brzęczały garnki.
Przewracała strony albumu. Twarze… Dzieci, młodzieży. Wszystkich pamiętała po imieniu, choćby dorosłych — Kasia, Michałek, Elżunia…
Tu — Ania Nowak, teraz już Wiśniewska. Adoptował ją dobry człowiek, Henryk Szymański, piętnaście lat temu…
A tu — Krzyś. Gdzie ty jesteś, Krzyś? Skończył szkołę wojskową, został pilotem. Na zdjęciu: mundur, dumna postawa. A w dzieciństwie marzył, by zostać weterynarzem, jak pan Jan. Janek też zabrał kawałek jej serca…
Ciche kroki na korytarzu. Kto by to mógł być?
— Proszę! — O Boże! Ogromny bukiet róż! A kto za nim?
— Krzyś! Krzysiu, mój złoty! — Róże spadły na podłogę. — Gdzie się podziewałeś?!
— Pani Halino, jestem tutaj. Nie pisałem, czasem nie było możliwości… Nie jestem sam. To moja żona. I córeczka — Hania.
— Ania… Aniu! To ty? Weź dziecko, Krzyś, niech się przytulimy!
Gdy emocje opadły, goście rozebrali się, uśpione dziecko położyli na kanapie, a sami usiedli przy stole.
— Jak udało wam się zachować uczucia? Tyle lat rozłąki… Henryk mi o was opowiadał, bardzo ciepło o tobie mówił.
— Dałem Annie słowo, pani Halino. A ja słowa dotrzymuję.
— To już kiedyś słyszałam — roześmiała się ciepło. — Aniu, a u ciebie jak?
— Szczęśliwie! — W jej oczach nie było fałszu. — Skończyłam medycynę, z braćmi, Markiem i Tomkiem. Oni by mi krzywdy nie pozwolili zrobić. Jestem pediatrą, jak tata. A z Krzysiem zawsze byliśmy razem, choćby gdy osobno… A to nasza Hania — imię nie podlegało dyskusji.
— Witaj, Haniu — szepnęła Halina, pochylając się nad dzieckiem. — Daj Boże ci szczęścia. Dziadek już widział wnuczkę?
— Jeszcze nie, przyjechaliśmy najpierw do pani… — Anna uśmiechnęła się nieśmiało.
— Zadzwońcie do niego ode mnie, bo Henryk i Zofia oszaleją z radości.
Halina zwróciła się do Krzysztofa z figlarnym uśmiechem:
— No to przywitaj się z Mamcią, ona cię dawno nie widziała.
Krzysztof odwrócił się i zastygł. Na podłodze, metr od niego, siedziała trójbarwna kotka i wpatrywała się w niego. Ścisnęło go w piersi, jak wtedy, w dzieciństwie, w opuszczonym domu, gdzie ją pierwszy raz znalazł.
W końcu kotka mrugnęła powoli, podeszła, wskoczyła mu na kolana, oparła łapki o epolet kapitana i zaczęła ocierać się o jego twarz, mrucząc bez przerwy.
— Mamo, Mamciu — szeptał Krzysztof, grzebiąc twarzą w jej futrze. — Nigdy cię nie zapomniałem. Gdyby nie ty…
— Połowę dzieci ona wychowała — opowiadała Halina. — Wszyscy ją pamiętają. Rok temu zachorowała na raka — cały dom dziecka stał pod kliniką pana Jana, gdy ją operował. Na szczęście wszystko dobrze się skończyło…
Na kanapie poruszyła się Hania. Kotka, przepraszająco pomrukując, zeskoczyła z kolan i położyła się obok niej. Dziecko się uspokoiło.
— niedługo obie pójdziemy na emeryturę — westchnęła Halina. — Henryk swojego Brunona już dawno odesłał na odpoczynek. Teraz wyleguje się przy kaloryferze. I nam czas.
— Brunek — uśmiechnęła się Anna. — Tęsknię za nim…
Zostali do wieczora, zjedli obiad z dziećmi. Chłopcy otoczyli Krzysztofa, wypytując o służbę, o loty. Prawie wszyscy chcieli zostać pilotami.
— To niełatwe, chłopcy — tłumaczył. — Ale jeżeli macie cel — trzymajcie się go. I nie musicie być pilotami. Bądźcie po prostu dobrymi ludźmi, takimi, żeby pani Halina mogła mówić z dumą — to moi wychowankowie!
A kotka Mamcia patrzyła na Krzysztofa, mrużyła zielone ocKotka zamknęła oczy, jakby potwierdzając jego słowa, a w ciszy domu dziecka rozbrzmiał tylko spokojny oddech śpiących dzieci i ciche mruczenie, które znały tu wszyscy od tak wielu lat.