**Moje myśli, moje życie**
Weszłam dziś do biura na drugie piętro i, choć nie spotkałam po drodze żadnego kolegi, byłam z tego zadowolona. Nie miałam ochoty widzieć współczujących spojrzeń ani odpowiadać na pytania. gwałtownie schowałam się w swoim gabinecie.
— Kingo, nareszcie! — ucieszyła się Halina Nowak, z którą pracowałam od lat. — A u nas tu rewolucje! Jerzego Stanisławowicza wysłali na emeryturę, a na jego miejsce przyszedł nowy dyrektor. Młody, ale twardą ręką rządzi. Wszystkich emerytów wypycha. Boję się, iż i na mnie przyjdzie kolej. Jak Sławek, mam nadzieję, iż lepiej?
Usiadłam za biurkiem, rozglądając się po pokoju. Czułam, iż Halina patrzy na mnie i czeka.
— Daj spokój, Halino. Jak wszystkich zwolni, to kto będzie pracował? Pewnie mnie pierwszą — ciągle jestem na L4 przez Sławka. Potrzebuje przeszczepu szpiku. Operacja kosztuje fortunę, a ja nie mam pieniędzy. Zgłosiłam się do fundacji, ale tam też kolejki. A lekarze mówią, iż nie można zwlekać. Do tego potrzebny jest dawca — ja nie pasuję, a mama już w tym wieku…
— Boże, za co temu biednemu dziecku taka próba? — szczerze współczuła Halina. — A ojca Sławka nie próbowałaś odszukać?
— Znajdę go, i co? Nie wiem, czy zgodziłby się być dawcą. To nie jest prosta procedura. A choćby jeśli… nie uwierzy, iż Sławek…
W tej chwili drzwi się otworzyły i weszła Alina z kadr. Obie spojrzałyśmy na nią, a nasze twarze wyrażały niepokój.
— Mówiono mi, iż wróciłaś. Kingo, wiem, iż masz ciężko, ale zarządzenie… — zawahała się.
— Mów — powiedziałam, myśląc w duchu: „No i masz, nazapeszczałam”.
Alina spojrzała na Halinę, jakby szukała u niej wsparcia.
— Co, nowy dyrektor postanowił i mnie zwolnić? Nie ma mowy. — Zerwałam się tak gwałtownie, iż omal nie przewróciłam Ali, która nie zdążyła się odsunąć, i ruszyłam w stronę drzwi.
Alina coś krzyknęła za mną, ale stuk moich obcasów już cichł na korytarzu. Późni pracownicy witali mnie, ale ich nie zauważałam. „Nie ma mowy. Niech tylko spróbuje. Nie ma prawa…” — powtarzałam w myślach, pełna złości.
W recepcji stanęłam jak wryta, widząc za biurkiem młodą dziewczynę, jakby żywcem wyjętą z okładki „Pani Domu”. Świeża, pełna blasku, z kokieteryjnie rozpiętymi guzikami białej bluzki.
— Gdzie Irena Bronisławówna? — zapytałam.
Dziewczyna otworzyła usta, ukazując idealne, białe zęby. Ale nie czekałam na odpowiedź — podeszłam do drzwi i chwyciłam za klamkę.
— Pani dokąd?! Tam narada! — Sekretarka z zadziwiającą zwinnością znalazła się przy mnie, ale ja już otwierałam drzwi.
Stanęłam w progu gabinetu dyrektora i zamarłam.
— To nie moja wina, Krzysztofie Edwardowiczu! Wdarła się… — zaczęła piszczeć dziewczyna.
— W porządku, Elu, możesz iść — przerwał jej dyrektor. I Ela natychmiast zniknęła. — Słucham pani. — Patrzył na mnie oceniająco.
Poznałam go, choć minęło ponad dwanaście lat od naszej ostatniej rozmowy. I od razu zrozumiałam, iż on mnie nie rozpoznaje. Poczułam urazę, zakłopotanie. A potem pomyślałam, iż może i lepiej.
— Proszę wejść, usiąść. — Wskazał na krzesła przy stole.
Podeszłam, ale nie usiadłam.
— Jestem Kinga Agnieszka Kowalska z marketingu. — Wymieniłam pełne imię, licząc, iż może sobie przypomni. — Na jakiej podstawie chce mnie pan zwolnić? Mój syn jest chory, muszę z nim jeździć do szpitala. Jerzy Stanisławowicz rozumiał, pomagał finansowo. Pracowałam zdalnie…
Nowy dyrektor bezceremonialnie mnie obrzucił wzrokiem, opierając się wygodnie w skórzanym fotelu. Zmięszałam się, straciłam wątek i zamilkłam. „A Jerzy miał zwykłe krzesło” — pomyślałam ze złością na siebie.
— Mówiono mi, iż córka pani choruje. Współczuję, ale pani ciągle nie ma w pracy. Ktoś musi za panią pracować. Czy to sprawiedliwe? — pouczał mnie, jakby miał do czynienia z niesforną uczennicą.
— Syn — poprawiłam.
— Słucham?
— Mam syna, nie córkę — powtórzyłam. — Jest bardzo chory. jeżeli mnie pan zwolni, nie będziemy mieli z czego żyć. — Choć się starałam, głos mi zadrżał. Brzmiał żałośnie, błagalnie.
— Ma pan dzieci? Matkę? Gdyby zachorowali, spokojnie przychodziłby pan do pracy, czy starał się pomóc? — Opanowałam emocje i spojrzałam mu prosto w oczy.
— A co dolega pani synowi? — zapytał bez zainteresowania.
— Białaczka. Wie pan, co to takiego? — rzuciłam wyzywająco, ale znów głos mi się załamał.
— Powiedzmy… czy my się znamy? Twarz mi pani nie obca. — Patrzył, czekając.
Nie byłam gotowa na takie pytanie. Gorączkowo myślałam, czy się przyznać, ale milczenie trwało już za długo. Mógł po prostu wyrzucić mnie z gabinetu.
— My… studiowaliśmy razem, równoległe grupy. Pamięta pan, Sylwester? Byłam u koleżanki w akademiku… Grał pan na gitarze, potem… — Zrobiłam się czerwona i spuściłam wzrok.
— Kinga?
„W końcu. Chyba sobie przypomniał. A co było potem?” — pomyślałam z goryczą.
— Nie poznałem, wybacz. — Przeszedł na „ty”. — Jak mogę ci pomóc?
— Nie zwalniaj mnie. Synowi potrzebny jest przeszczep. Nie wiem, co robić… — Zakryłam twarz dłońmi, ukrywając łzy.
— Męża, jak rozumiem, nie ma — stwierdził Krzysztof.
Odsunęłam dłonie i wyprostowałam się. Przez chwilę patrzyliśmy na siebie. Potem wstał, obszedł biurko i podszedł.
— Powiedz… czy to mój syn?
— Nie — odpowiedziałam szybko.
Ostatnie, czego potrzebowałam, to żeby pomyślał, iż próbuję go zmanipulować, wcisnąć mu dziecko, o którym przez tyle lat nie miał pojęcia.
— A gdzie jego ojciec?
— Co za różnica? Mogę już iść? — Opanowałam się i wstałam. Znaleźliśmy się twarzą w twarz. Odwróciłam wzrok iKilka miesięcy później, gdy Sławek wracał już do zdrowia, a Krzysztof zaproponował mi wspólną przyszłość, uświadomiłam sobie, iż czasem życie pisze najbardziej nieoczekiwane scenariusze, ale najważniejsze, by mieć odwagę w nie uwierzyć.