„Dziś przeczytałam: «Mama siedzi nam na karku» — i zrobiło mi się zimno w środku.”
W moim dwupokojowym mieszkaniu przez lata mieszkał mój syn Grzegorz z rodziną. Po ślubie wręcz wpadli do mnie z walizkami, krzycząc: „Mamo, pobędziemy u ciebie tylko chwilę!”. Minęło ponad dziesięć lat. Towarzyszyłam narodzinom każdego wnuka, znosiłam dziecięce choroby, nieprzespane noce i codzienny hałas jak na dworcu.
Synowa Kinga była na urlopie macierzyńskim raz, potem drugi, w końcu trzeci. Gdy dzieci chorowały, albo ona, albo ja brałyśmy zwolnienia, opiekując się nimi na zmianę. O sobie nie myślałam wcale: gotowanie, pranie, brudne ściany, podgrzane kotlety. Żadnej ciszy, ani chwili dla siebie. Tylko wymówki: „Przecież jesteś babcią”.
Odkładałam każdy dzień do emerytury jak skazany czeka na wyrok. Myślałam – wreszcie odetchnę, choć trochę dla siebie. I tak, pierwsze pół roku było jak sen. Ale gwałtownie się skończyło.
Codziennie wstawałam o szóstej, odwoziłam syna i Kingę do pracy, wracałam, karmiłam wnuki, odprowadzałam jednego do przedszkola, drugiego do szkoły. Z najmłodszą chodziłam na spacery, potem obiad, pranie, sprzątanie, wieczorem szkoła muzyczna, lekcje, bajki na dobranoc. Minuta po minucie.
Czasem nocą, gdy dzieci zasnęły, pozwalałam sobie na luksus – książkę lub haft. To była moja cicha radość. Pewnej nocy, przeglądając rzeczy, dostałam SMS od syna. Przeczytałam i zamarłam.
„Matka siedzi nam na karku – pisał do kogoś – a my jeszcze musimy łożyć na jej leki.” Przeczytałam kilka razy. Myślałam – pomyłka. Ale potem zrozumiałam: to wiadomość nie dla mnie. Te słowa wryły się w pamięć jak nóż w plecy.
Nic nie powiedziałam. Nie robiłam scen, nie płakałam. Po cichu wynajęłam pokój w sąsiedniej dzielnicy. Powiedziałam, iż wolę żyć sama – „będzie wygodniej”. Czynsz jadł większość emerytury. Żyłam od makaronu do herbaty, ale u siebie.
Przed emeryturą kupiłam laptop. Kinga śmiała się: „Po co ci to, mamo, przecież nie znasz się”. Nauczyłam się. Koleżanka córki pokazała podstawy, zaczęłam wrzucać zdjęcia haftów do sieci.
Najpierw dzieliłam się pracami, potem koleżanki z dawnej księgowości prosiły, bym zrobiła coś dla nich. Potem dla ich znajomych. W końcu sąsiadka zaproponowała, bym nauczyła jej wnuczkę haftować za drobną opłatą. Tak zyskałam pierwsze uczennice – trzy dziewczynki. Skromne pieniądze, ale uczciwe. Najważniejsze – znów czułam się potrzebna, ale nie zobowiązana.
Nie prosiłam już syna o nic. Nie upokarzałam się. Nie dzwoniłam. Czasem widujemy się na rodzinnych obiadach, ale rozmawiamy tylko o pogodzie i przepisach. Nie chowam urazy. Po prostu nie potrafię żyć tam, gdzie jestem ciężarem.
Teraz mam swój mały kąt. Pachnie lawendą, nie dziecięcymi skarpetami. Na ścianach wiszą moje hafty, nie bazgroły wnuków. W sercu – nie spokój, ale choć odrobina szacunku do siebie.
Nie chciałam wojny. Chciałam wdzięczności. Albo przynajmniej szczerości. jeżeli syn uważa, iż żyłam na jego garnuszku, niech żyje teraz beze mnie. A ja bez niego.