DZIECIŃSTWO NA PERONIE: 25 LAT PÓŹNIEJ PRZESZŁOŚĆ PUKA DO DRZWI

newsempire24.com 12 godzin temu

W połowie drogi do dworca usłyszałem ciche przerywanie ciszy. Zimny lutyowy wiatr szarpał mój płaszcz, uderzał w twarz i niósł ze sobą nikłe, nieustanne jęki, ledwie zagłuszone przez szum wichury.

Dźwięk dochodził z torów. Spojrzałem w stronę opuszczonej, pokrytej śniegiem budki rozjazdowej, ledwie dostrzegalnej w białym puchu. Obok szyn leżał ciemny kłębek.

Podszedłem ostrożnie. Zniszczona, brudna kołdra zakrywała małą postać. Mała ręka wystawała, przyspieszoną czerwienią od zimna.

O Boże, wyszeptałem, serce waliło w piersi.

Ukląkłem i podniosłem ją. To było dziecko. Maleńka dziewczynka, nie starsza niż rok, może choćby młodsza. Jej wargi były blade, a płacz słaby, jakby nie miała siły na strach.

Przytuliłem ją do siebie, rozwinąłem płaszcz, by chronić ją przed mrozem, i biegłem, tak gwałtownie jak potrafiłem, do wioski Zielona Góra, po naszą jedyną sanitariuszkę Annę Kowalską.

Michała, co się tu dzieje? Anna zerknęła na kłębek w moich ramionach i odetchnęła z trudem.

Znalazłem ją na torze. Ledwo przeżyła zimno.

Anna wzięła dziecko delikatnie i sprawdziła. Ma hipotermię ale żyje. Dzięki Bogu.

Musimy wezwać policję, dodała, sięgając po telefon.

Wstrzymałem ją. Tylko wyślą ją do domu dziecka. Nie przeżyje podróży.

Anna zawahała się, po czym otworzyła szafę. Mamy trochę mleka modyfikowanego od moich wnucząt. To wystarczy na razie. A ty, co zamierzasz zrobić?

Spojrzałem na małą twarz przyciśniętą do mojego swetra, ciepły oddech na skórze. Przestała płakać.

Wychowam ją, szepnąłem. Nie ma innej drogi.

Szepty rozeszły się natychmiast.

Ma trzydzieści pięć lat, nie zamężna, mieszka sama a już przygarnia porzucone niemowlęta?

Plotka zawsze mnie nie obchodziła. Dzięki znajomym w Urzędzie Gminy załatwiłem papiery. Nie było krewnych. Nikt nie zgłaszał zaginionego dziecka.

Nazwę ją Łucją.

Pierwszy rok był najtrudniejszy. Nocne czuwania, gorączka, ząbkowanie. Kołysałem ją, pocieszałem, śpiewałem kołysanki, które znałem z własnego dzieciństwa.

Mamusiu! mówiła po dziesięciu miesiącach, wyciągając ramiona.

Łzy spłynęły mi po policzkach. Po latach samotności tylko ja i mój mały domek nagle stałem się matką.

W dwójkę był wirującym tornadem. Goniał kota, szarpał zasłony, chciał wszystkiego się dowiedzieć. W trójkę rozpoznawała każdy znak w książeczkach obrazkowych. W cztery lata opowiadała całe historie.

To cud, mówiła sąsiadka Halina, potrząsając głową. Nie wiem, jak to robisz.

To nie ja, uśmiechnęłam się. Niech po prostu błyszczy.

W pięć lat zorganizowałam transport, by zawieźć ją do przedszkola w sąsiedniej wsi. Nauczyciele byli zdumieni.

Czyta lepiej niż większość siedmiolatków, mówili.

W szkole nosiła długie kasztanowe warkocze z dopasowanymi wstążkami. Codziennie rano je układałam perfekcyjnie. Żadna rodzicielska zebranie nie odbyło się bez mnie. Nauczyciele nie szczędzili pochwał.

Pani Bergman, Łucja to uczennica, o jakiej marzymy. Zrobi wiele.

Serce rosło z dumy. Moja córka.

Stała się elegancką, piękną młodą kobietą. Smukłą, pewną siebie, z niebieskimi oczami pełnymi determinacji. Wygrywała konkursy ortograficzne, olimpiady matematyczne, regionalne wystawy naukowe. W całej gminie znało się jej imię.

Pewnego wieczoru, po szkole, powiedziała: Mamusiu, chcę zostać lekarką.

Zadrżałam. To wspaniale, kochanie. Ale jak sfinansujemy studia? Mieszkanie, jedzenie?

Mam stypendium, odpowiedziała, oczy rozświetlone. Zrobię wszystko. Obiecuję.

I udało się.

Kiedy przyszedł list przyjęcia na medycynę, płakałam dwa dni pod rząd łzy euforii i strachu. Po raz pierwszy odszedła ode mnie.

Nie płacz, mamo, powiedziała na dworcu, ściskając moją dłoń. Będę w weekendy odwiedzać.

Nie przychodziła już tak często. Miasto wciągnęło ją w wir wykładów, laboratoriów, egzaminów. Najpierw raz w miesiącu, potem co dwa, trzy tygodnie. Jednak telefon od niej dzwonił każdej nocy.

Mamo! Zdałam anatomię z wyróżnieniem!

Mamo! Dzisiaj w klinice urodziliśmy dziecko!

Uśmiechałam się i słuchałam jej opowieści.

W trzecim roku brzmiała z ekscytacją:

Poznałam kogoś.

Nazywał się Janek, kolega ze studiów. Przyjechał na święta wysoki, uprzejmy, z ciepłymi oczami i spokojnym głosem. Podziękował za jedzenie i samodzielnie posprzątał stół.

Dobra robota, szepnęłam Łucji przy zmywaniu naczyń.

A może?, zakrzyknęła. I wciąż dostaję same piątki.

Po studiach rozpoczęła specjalizację w pediatrii.

Uratujesz mnie kiedyś, a teraz chcę ratować dzieci.

Rzadziej zaglądała w odwiedziny. Rozumiałam ma własne życie. Zachowywałam każdy zdjęcie, każdą historię małego pacjenta.

Pewnego czwartkowego wieczoru zadzwonił telefon.

Mamusiu czy mogę jutro przyjść? Jej głos był cichy, nerwowy. Muszę z tobą porozmawiać.

Serce zabiło mocniej. Oczywiście, kochanie. Czy wszystko w porządku?

Następnego popołudnia przyszła sama. Nie było w niej uśmiechu, nie było blasku w oczach.

Co się stało? zapytałam, obejmując ją.

Usiadła, złożyła ręce. Dwoje ludzi przyjechało do szpitala. Mężczyzna i kobieta. Mówili iż to mój wujek i ciotka. Że ich siostrzenica znikła 25 lat temu.

Zadrżałem. I co?

Mieli zdjęcia, testy DNA. Wszystko się zgadza.

Cisza wypełniła pokój.

Odrzucili cię, wyszeptałam. Zostawili w śniegu.

Mówią, iż to nie ich wina. Że uciekli przed przemocą, iż zgubili się na dworcu i szukali latami.

A twoi rodzice?

Zmarli dziesięć lat temu w wypadku samochodowym.

Nie wiedziałam, co odpowiedzieć.

Łucja chwyciła moją dłoń. Chcą tylko prawdy. Nie potrzebują niczego, oprócz tego, byś wiedziała, iż niezależnie od tego, co mówi przeszłość, jesteś i zawsze będziesz moją córką.

Idź do oryginalnego materiału