Dzień dobry, kochana.
Zawsze budziłem się minutę przed alarmem, jakby to była nawyk po służbie. Zeskoczyłem z łóżka na podłogę, nie otwierając oczu, i wykonałem kilka pompek. Krew przyjemnie huczała w uszach, wypędzając ostatki snu.
Pobudzę chłopców, Len.
Chłopcy dwaj dziesięcioletni bliźniacy, którzy śpią w sąsiednim pokoju, małe odbicia ojca z lekko otwartymi ustami, jakby wspólnie przeżywali jeden sen.
Całą noc w domu walczyła instalacja grzewcza, więc nie ryzykowałem porannego biegu i nie wstawałem wcześniej. Podziwiałem już rosnące sylwetki moich chłopców.
W ich wieku byłem jego przeciwieństwem: chudy, niezdarny, garbaty. Nieśmiały, co rówieśnicy mylnie uznawali za tchórzostwo. Nauka szła mi lekko, a obrazy od kolegów bolały. Nie potrafiłem się bronić, wiedziałem, iż jestem słabszy. Na WF-ie dawałem z siebie wszystko, ale drwiny nauczyciela podcinały mi morale. Co do sekcji sportowych, mama była stanowcza:
Nie urodziłam inteligentnego żydowskiego chłopca, żeby uczył się walić nosy.
Nieśmiałość blokowała mnie i tam, więc marzenie o sile przegrało kolejny pojedynek. Mama rzadko trzymała fason; otaczała mnie troską, czułością i miłością. Z nadmiaru tego uciekłem po szkole do wojska, skąd po dwóch latach wróciłem jako wytrenowany i perspektywiczny sportowiec. Delikatny i nieśmiały żydowski chłopiec przemienił się w mocnego kandydata w mistrza sportu w boksie. Niestety, pod wpływem matki i euforii z przyjęcia na wydział fizjologii sportu, kontynuował karierę sportową.
Lata studenckie otworzyły nowe życie: liczne zawody, akademik, nowi przyjaciele. Pojawił się nowy problem dziewczyny. Mimo sukcesów w boksie, naturalna nieśmiałość nie zniknęła. Umawianie się, zapraszanie na randkę, a choćby zwykła rozmowa w wieku dwudziestu lat były trudniejsze niż w dziesięć. Aż pojawiła się ona.
Elena była gwiazdą wydziału. Mistrzyni skoków do wody, smukła blondynka o zielonych oczach. Inteligentna, uśmiechnięta, ale cicha, jakby nie z tego świata dlatego nazywano ją Kosmitką. Zostały przyjaciółkami od razu.
Miały wspólnie wiele chwil spacerowały godziny bez słów, kibicowały sobie na zawodach, a po pierwszym pocałunku on od razu oświadczył się.
Ślub Marsjan, świętowaliśmy całą klasą. Kochali nas za brak złośliwości, otwartość.
Rok później Lena zaszła w ciążę. On po zmroku jeździł na stację Kurskij, pracował jako pakowacz. Dziwnie, ale właśnie wtedy po raz pierwszy poczuł, iż jest silny nie przez ciężkie worki, ale przez świadomość, iż może zapewnić rodzinę i wychować dzieci. Był silny i miał ją.
Lena bardzo się niepokoiła, ale lekarz uspokajał, iż ciąża przebiega dobrze, żartując:
Mogę Was rozczarować tylko jednym faktem: jeżeli nie lubicie dzieci, będziecie mieli podwójną porcję bliźnięta.
Nocą marzyli razem, wyobrażając sobie, kim będą ich dzieci, jaki dom kupią nad morzem ale noc była po to, by marzyć.
W przeddzień porodu wzięła go za rękę i, patrząc w oczy, poprosiła:
Obiecaj, iż nieważne co się stanie, nie zostawisz ich!
Najpierw był zaskoczony, myślał o złości, ale widząc jej spojrzenie, skinął głową. Następnego dnia zaczęły się skurcze. Poród był długi i trudny. Przez prawie dobę leżała nieprzytomna, lekarze nie potrafili wyjaśnić krwawienia. Gdy już poznali przyczynę, było za późno.
Co się z nim stało tej nocy, nie pamięta. Wszystko płynęło jak sen. Obudził się rano na stacji Kurskij, leżąc w kałuży otoczony pustymi butelkami. Jeden z nocnych pakowaczy potrząsnął go za ramię i wykrzyknął:
Hej, bokserze, wstawaj, zmiana zaczyna się!
Wstał, chwiejny jak po nokautcie w dwunastym rundzie, i poszedł rozładowywać wagony. Ręce wiedziały, co robią, głowa nie. W głowie krążyła tylko jedna myśl, powtarzana jak wytarta płyta:
Obiecaj, iż nie zostawisz Obiecaj, iż nie zostawisz
Nie płakał. Płakał później, w nocy, kiedy po raz pierwszy wszedł do pustego mieszkania i zobaczył dwa maleńkie kombinezoniki, które Lena jeszcze przedtem gładziła, nucąc cicho. Usiadł na podłodze w pokoju dziecięcym i wył jak ranny zwierz, aż sąsiadka, ciocia Rāja, zapukała w ścianę:
Synu, rozumiem, ale dzieci śpią
Dzieci spały. Dwa ciepłe kłębki w łóżeczku-manewrze, które wybrali razem w Świecie Dzieci, rozmawiały niebieska czy zielona. Wybrali oba, po jednym na każde dziecko. Teraz oba kłębki cicho przytulono, nie wiedząc, iż mama już nie ma.
Nie pamiętał, jak minął pierwszy miesiąc. Wiedział tylko, iż nie spał nocami bał się zasnąć i nie usłyszeć płaczu. Karmił co godzinę, zmieniał pieluchy, sterylizował butelki, a sam jadł raz dziennie, gdy wspominał. Mama przychodziła codziennie, przynosiła jedzenie, milcząco przytulała i odchodziła, bo nie mógł mówić. Kiwał głową, gdy pytała:
Może wezmę chłopców do siebie na jakiś czas?
Obiecał. Nie zostawię.
Gdy bliźniakom skończyły się trzy miesiące, po raz pierwszy wyszedł na ring po pogrzebie. Trener namawiał, by nie spieszyć się, ale on wystąpił i przegrał w pierwszej rundzie. Nie dlatego, iż zapomniał jak bić, ale dlatego, iż po raz pierwszy w życiu nie chciał. Przeciwnik uderzał, a on stał i patrzył w jedną punkt za liną, gdzie zwykle siedziała Lena z flagą i krzyczała cichym głosem:
Dalej, mój marsjaninie!
Po walki trener zaprowadził go do szatni i rzekł wprost:
Albo weź się w garść, albo skończ z bokssem. Jesteś teraz niebezpieczny nie dla przeciwnika, ale dla siebie.
Zrezygnował. Tej samej wieczorem oddał rękawice do szafy i nigdy ich nie założył.
Zamiast tego zaczął biegać rano. Najpierw trzy kilometry ledwo, zadyszany i przeklinając wszystko. Potem pięć. Potem dziesięć. Biegł, aż nogi stały się jak watą, a w głowie nie było nic poza biciem serca i oddechem. Wracał mokry, wpadał na podłogę w korytarzu i leżał, patrząc w sufit, dopóki któryś z synów nie zaczął płakać. Wtedy wstawał, podnosił go na ręce, przyciskał do siebie i oddychał. Po prostu oddychał.
Tak minął rok.
Gdy chłopcy skończyli dwa lata, po raz pierwszy zabrał je na basen. Sam bał się wody od dziecka Lena śmiała się, iż marsjanie chyba nie potrafią pływać. Obiecała nauczyć zarówno mnie, jak i dzieci, ale nie zdążyła. Zatrudnił więc najlepszego trenera, jakiego znalazł, i siedział na brzegu każdej lekcji, trzymając w kieszeni jej stary kostium kąpielowy, którego nigdy nie wyrzucił.
Chłopcy chlupali jak kaczątka i śmiały się jednym tonem. On patrzył i myślał:
Gdybyś to zobaczyła
W pięciu latach posłał ich na boksy. Nie po to, by wychować mistrzów, ale bo wiedział, iż siła to nie tylko mięśnie. Siła to zdolność ochrony i niepoddania się, choćby gdy cały świat jest przeciwko.
Do tego czasu pracował już jako trener w sekcji dziecięcej. Płacili mało, ale grafik był wygodny mógł zdążyć do przedszkola, na treningi synów i na zebrania rodziców. Wieczorami gotował obiad, sprawdzał lekcje, czytał na głos Harryego Pottera różnymi głosami. Chłopcy wiedzą już, iż mama poszła na niebo, ale nie pytają o szczegóły. Czeka, aż zapytają. Przygotowuje się.
Czasem, gdy zasypiają, siada w kuchni z herbatą i wyciąga stary album. Widzisz ich z Leną na ślubie, pierwsze zawody, USG z dwoma kropkami, które potem stały się jego synami. Patrzy na jej uśmiech i szepcze:
Widzisz, Len? Nie zostawiłem. Trzymam słowo.
Potem wchodzi do ich pokoju, poprawia kołdry, całuje ich po czubkach ostrożnie, by ich nie obudzić i szepce już im:
Śpijcie, chłopcy. Tata jest tutaj.
I dopiero wtedy pozwala sobie położyć się. Bo teraz może zasnąć, wiedząc, iż jeżeli ktoś zapłacze, usłyszy.
Minęło dziesięć lat.
Dziś rano, jak zawsze, obudził się minutę przed budzikiem. Zrobił pompki, licząc do dwudziestu. Krew przyjemnie szumiała w uszach.
Pobudzę chłopców, Len, powiedział do pustki, jak robi od jedenaście lat.
Wstał, przeciągnął się i poszedł do sąsiedniego pokoju.
Dwaj dziesięcioletni chłopcy leżeli rozciągnięci jak gwiazdy. Identyczne twarze, lekko otwarte usta. Teraz nie byli już małymi kłębkami, ale prawdziwymi sportowcami szerokie barki, mocne ramiona. Jeden kandydat w mistrza boksu, drugi mistrz województwa w pływaniu juniorów. Oboje wyróżniający się uczniowie. Oboje z jej zielonymi oczami.
Stał, patrząc na nich, i poczuł w piersi coś ciepłego i jednocześnie lekkiego. Nie ból. Już dawno nie był to ból. Po prostu obecność.
Dziękuję, powiedział cicho. Dziękuję, iż mi je dałaś i iż wciąż są ze mną.
Potem, jak zwykle, pochylił się i pocałował najpierw jednego, potem drugiego.
Wstawajcie, mistrzowie. Śniadanie sam siebie nie zje.
Obrócili się, uśmiechając się przez sen.
Tato, czy po treningu możemy iść do kina? Nowy SpiderMan już jest!
Możemy, ale najpierw bieganie. Pięć kilometrów, razem.
Uuuu
Bez uuu. Marsjanie nie narzekają.
Śmiali się identycznie, donośnie.
Wyszedł na kuchnię, postawił czajnik i spojrzał przez okno. Poranek był czysty, mroźny, słońce ledwo wschodziło nad dachami.
W tym momencie uświadomił sobie: nie tylko przeżył. Żyje. Naprawdę.
Bo obiecał.
I dlatego ona wciąż jest tutaj w ich śmiechu, w ich oczach, w ich sile. W jego sile.
Uśmiechnął się do swojego odbicia w oknie i cicho, by nie usłyszały dzieci, rzekł:
Dzień dobry, kochana.
Poszedł smażyć naleśniki tak jak ona ich uczyła. Z jabłkami i cynamonem. Bo dzieci kochają. I bo tak powinno być.
Resztę już zrobił. Teraz zostało tylko żyć dalej dla siebie, dla niej, dla nich trójki.
I żyje. Każdego dnia. Każdego poranka. Każdym oddechem.
Bo obiecał.













