Gdy autobus stanął, życie ruszyło z kopyta

polregion.pl 1 dzień temu

Kiedy autobus się zepsuł, a życie – przeciwnie, zaczęło działać

Barbara Kowalska wracała z działki razem z wnukami. Sierpniowe słońce prażyło niemiłosiernie, dzieci marudziły, a autobus, nie wytrzymawszy południowego upału, nagle stanął w połowie drogi. W środku zrobił się gwar – ludzie narzekali, wachlowali się gazetami i złorzeczyli kierowcy. A Barbara patrzyła na swoich dwóch zmęczonych maluchów i wiedziała: czekanie na następny autobus to męczarnia. Trzeba zadzwonić do syna, żeby ich zabrał. Kobieta sięgnęła już po telefon, gdy nagle obok zatrzymał się samochód. Szyba po stronie kierowcy powoli opadła. Barbara zajrzała do środka – i zamarła.

Ale ta historia zaczęła się długo przed tym upalnym dniem…

Barbara Kowalska wyszła za mąż nie z miłości i choćby nie z wyrachowania – ale z konieczności. W wieku dwudziestu pięciu lat w jej rodzinnej wsi uznano to już za „przestarzałe”. Wtedy pojawił się Marian – wiejski złota rączka, utalentowany, ale z słabością do kieliszka. Rodzice namawiali, przyjaciółki dawno miały dzieci… I uległa.

Początkowo jeszcze jakoś się dogadywali. Ona próbowała pokochać męża, on – nie starał się szczególnie, by być kochanym. Małżeństwo gwałtownie zamieniło się w sąsiedztwo dla wygody. Potem urodził się syn Tomasz, a dwa lata później – córka Ewa. Po pojawieniu się dzieci Marian zaczął hulać. Najpierw pracował we wsi – miał pełne ręce roboty, ludzie płacili mu produktami lub złotówkami. Ale gdy tylko przenieśli się do miasta, do odziedziczonego mieszkania – wszystko poszło na opak.

Marian nie trzymał się długo w żadnej pracy: raz fabryka, raz targowisko, raz warsztat – nigdzie na dłużej. Barbara musiała zatrudnić się jako opiekunka w przedszkolu, by móc umieścić tam swoje dzieci. Pieniędzy brakowało dramatycznie. Lata dziewięćdziesiąte, bieda, beznadzieja… Chatę na wsi dawno sprzedali. A mąż nie omieszkał przypomnieć: mieszkanie jest jego, a jeżeli jej coś nie pasuje – niech szuka, gdzie się podziać.

Ale uciec nie było dokąd. Barbara przetrwała – dla dzieci. Do męża nie czuła ani grama miłości, tylko gorycz i rozczarowanie. Z czasem jednak coś się zmieniło. Znalazła pracę w kadrach, zaczęła zarabiać. Marian kręcił się przy naprawie samochodów. Na jedzenie starczało, ale szczęścia nie przybyło.

Gdy syn dostał się do technikum, a córka miała ledwie czternaście lat, Marian odszedł. Zawał. Barbara oczywiście popłakała – ale bez dramatu. Dla niej zawsze był obcym człowiekiem. Pogrzebała męża i została sama z dziećmi. Miała wtedy zaledwie 45 lat, ale czuła się staruszką. Ani miłości, ani marzeń, ani nadziei.

Cała oddała się dzieciom. Nie wtrącała się w ich życie, nie zadawała nietaktownych pytań. Sama wiedziała przecież, jak to jest – żyć z kimś, kogo się nie kocha. choćby wnuków nie prosiła – wiedziała, iż wszystko przyjdzie we adekwatnym czasie. Ale gdy zarówno Tomasz, jak i Ewa znaleźli swoich partnerów, pobrali się i wreszcie podarowali jej wnuki – serce Barbary napełniło się prawdziwą radością.

Dzieci dbały o matkę, a ona często zajmowała się maluchami. Ze wspólnych oszczędności kupili babci działkę, gdzie Barbara spędzała każde lato z wnukami, w ciszy i spokoju.

Życie potoczyło się ustalonym torem. Bez namiętności, bez wzruszeń. I Barbara Kowalska pogodziła się z tym, iż swoją szansę na kobiece szczęście dawno przegapiła. Często próbowała przypomnieć sobie coś dobrego z małżeństwa – i nie mogła. W końcu od początku wyszła za mąż bez miłości…

Aż nadszedł ten właśnie dzień. Wracali z działki. Autobus się zepsuł. Słońce przypiekało, dzieci marudziły. Barbara sięgnęła po telefon, by zadzwonić do syna. I wtedy zatrzymał się samochód.

Za kierownicą – mężczyzna w jej wieku. Otworzył okno, spojrzał na autobus i zapytał:

– Awaria?

– Niestety tak… Straszny upał.

– Państwo z dziećmi?

– Tak. Już chciałam dzwonić, żeby nas zabrali.

– Do miasta?

– Tak…

– Podwiozę. Niech się pani nie sprzeciwia. Nie można tak stać na słońcu.

Najpierw Barbara chciała odmówić, ale w końcu skinęła głową – i dobrze zrobiła. Mężczyzna przedstawił się jako Adam. Też wracał z działki, ale miał samochód. W drodze rozmawiali. Okazał się wdowcem, także z wnukami, pracował jako inżynier, gospodarstwo prowadził sam.

Barbara nagle poczuła coś, czego nigdy nie znała. Ekscytację. Zawstydzenie. A może to były te właśnie motyle w brzuchu, o których czytała w książkach, ale nie wierzyła, iż istnieją.

Gdy dojechali, Adam, widząc torby, pomógł je zanieść do mieszkania. Barbara zaprosiła go na herbatę. Dzieci bawiły się w pokoju, a dorośli siedzieli w kuchni i rozmawiali. O życiu, przeszłości, dzieciach. Czas minął niepostrzeżenie. Dopiero gdy syn przyjechał po wnuki, Barbara zrozumiała, jak gwałtownie minął wieczór. Adam pożegnał się, zawstydzony, i wyszedł. I… nie wymienili się numerami.

Zrozumiała to, gdy została sama. Dusza ścisnęła się z nagłej tęsknoty. Było jej choćby wstyd – jak to, w jej wieku… A może on tylko z grzeczności posiedział i tyle? I więcej się nie pojawi?

Minęło kilka dni. Barbara zaczęła już przekonywać siebie, by zapomnieć. W końcu to tylko przypadek. Ale pewnego wieczoru, gdy zamierzała nalać sobie herbaty i włączyć ulubiony serial, rozległo się pukanie do drzwi.

W progu stał Adam. Z bukietem róż i pudełkiem tortu.

– Przepraszam, iż bez zapowiedzi… Ale nie wziąłem pani numeru. A nie potrafiłem zapomnieć.

Barbara patrzyła na niego i uśmiechała się przez łzy.

– Tak się cieszę, iż pan przyszedł.

I choć miała już prawie sześćdziesiąt lat. Choć włosy siwe, a kolana bolą wieczorami. Po raz pierwszy w życiu czuła się prawdziwą kobietą – pożądaną, ważną, kochaną.

Tak się zdarza. Kiedy autobus się psuje, a serce – przeciwnie, zaczyna bić mocniej. Kiedy życie, po bólu i rozczarowaniach, nagle daje szansę – na miłość. Prawdziwą, dojrzałą, cichą jak letni wieczór.

A jeżeli myślisz, iż wszystko już za tobą – poczekaj”Nagle poczuła, iż najlepsze dopiero przed nią.”

Idź do oryginalnego materiału