Gdy Bóg wchodzi bez pukania

twojacena.pl 3 dni temu

To zdarzyło się późnym zimowym wieczorem w małym miasteczku pod Krakowem. Mąż wyszedł na nocną zmianę, a ja zostałam w domu z naszym dwuletnim synem Mateuszem. Malec nie chciał iść spać, wiercił się i prosił o zabawę. Zmęczona przekonywaniem, pomyślałam: dobrze, niech się jeszcze pobawi. Wyszłam do kuchni, by zalać sobie herbatę.

Nie zdążyłam choćby wyjąć kubka, gdy za ścianą rozległ się przerażony płacz. Rzuciłam się do pokoju dziecięcego. Mateusz stał na środku, jego małe ciałko wstrząsane było kaszlem i łkaniem.

— Co się stało, synku? Gdzie cię boli? — padłam przed nim na kolana, gorączkowo obejmując go. Nie odpowiadał, tylko płakał coraz głośniej, kaszel stawał się coraz silniejszy.

Nagle przebiła mnie myśl: może coś połknął! Próbowałam otworzyć mu buzię, ale zaciskał zęby, nie pozwalając mi się zbliżyć. Nie wiedziałam, co robić. Miałam wtedy ledwie dwadzieścia lat, sama byłam jeszcze dzieckiem. Dygotałam, serce tłukło mi się w piersi. Wołałam go, błagałam, próbowałam choćby nakrzyczeć — wszystko na próżno. Mateusz się dusił. Już tylko chrypiał i łapał powietrze jak ryba wyrzucona na brzeg…

Podbiegłam do telefonu. Wybrałam 999. Nic. Ani sygnału, ani szmeru — tylko grobowa cisza. Znowu i znowu — w słuchawce ta sama martwa pustka. Nie mieliśmy komórek, z jednej pensji męża i zasiłku ledwo wiązali koniec z końcem. Upadłam na kolana, przycisnęłam syna do piersi i zapłakałam tak, jak nigdy dotąd. Jakby niebo rozpadało się we mnie. W głowie kołatała się tylko jedna myśl: „Boże, proszę, pomóż…”

Nie byłam ateistką, ale i wierzącą też się nie nazywałam. W kościele byłam raz, jeszcze z babcią. Modlitw nie znałam. Ale w tej chwili zaczęłam mówić do Boga — po prostu, po ludzku. Prosiłam, błagałam, by ktoś uratował moje dziecko.

I nagle… ktoś zadzwonił do drzwi.

Porwałam się jak oparzona. Gdzieś w głębi serca miałam nadzieję — może mąż wrócił? Ale w progu stał zupełnie obcy mężczyzna, około trzydziestu pięciu lat. Chciał coś powiedzieć, ale widząc mój stan, zamilkł.

— Co się dzieje? — zapytał, wpatrując się we mnie z niepokojem.

Jak we śnie zaczęłam mu opowiadać, nie prosząc do środka, nie myśląc o wstydzie. Słuchał w milczeniu, a potem odsunął mnie i gwałtownie wszedł do pokoju. Zamarłam, niezdolna do ruchu, a on już klęczał przed Mateuszem, mówił do niego cicho… I stał się cud. Mój syn uspokoił się, oddech stał się równy, kaszel ustał. Wtedy mężczyzna odwrócił się do mnie, otworzył dłoń i pokazał mały czarny przedmiot:

— Koralik.

Od razu wiedziałam, skąd się wziął. Tydzień temu, spóźniając się na spotkanie, zerwałam ulubiony naszyjnik. Zebrałam prawie wszystkie koraliki — prawie. Jeden, jak się okazało, znalazł mój syn…

Mężczyznę nazywał się Jakub. Był lekarzem pogotowia — specjalistą od dziecięcej reanimacji. Tego wieczoru wracał do domu, gdy nagle jego samochód zgasł tuż pod naszym blokiem. Nie mając przy sobie telefonu, postanowił zapukać do pierwszych drzwi i zadzwonić do przyjaciela-mechanika. Wtedy nie było domofonów, klatki stały otworem, a nasze mieszkanie było pierwsze od schodów.

I nie, nie udało mu się wtedy dodzwonić — jak się później okazało, z powodu awarii linii telefony w całej dzielnicy przestały działać. Ale gdy Jakub, po herbacie, którą ledwo zmusiłam go do wypicia, wyszedł do auta — zapaliło się za pierwszym razem. Bez żadnego trudu.

Od tamtej pory wierzę, iż to nie był zwykły przypadek. To była odpowiedź. To była pomoc zesłana z góry. Teraz chodzę do kościoła, zapalam świece za zdrowie sługi Bożego Jakuba i za każdym razem, patrząc na syna, przypominam sobie, jak pewnego dnia Bóg wszedł do naszego domu — nie przez sufit, nie z nieba, tylko po prostu zapukał do drzwi.

Idź do oryginalnego materiału