**Dziennik**
Dziś znów poczułam to ściśnienie w gardle, jakbym połknęła kamień. — Krzysiu, może wstąpisz po chleb? — głos moj drżał jak liść na wietrze. — Na dworze ślisko, boję się wyjść…
— Mamo, żartujesz? — Krzysztof choćby nie podniósł wzroku znad telefonu. — Wróciłem z nocnej, ledwo siadłem. Z Anią mieliśmy film włączyć. Chcesz, żebym odpoczął, czy nie?
— Synku… naprawdę nie dam rady… — szepnęłam, ściskając słuchawkę.
— Mamo, no co ty jak z czasów PRL-u? Jest dostawa, aplikacje, wszystko dla ludzi! Naucz się w końcu!
— Gubię się w tych waszych telefonach… Może ty zamówisz?
— Jestem za kierownicą, nie mogę teraz. Poproś Ewę.
— Prosiłam… Ma zebranie.
— Dobra, już — mruknął. — Jak wrócę, zadzwonię. Powiesz, co kupić.
— Dobrze, poczekam — odparłam cicho. Ale ani po godzinie, ani po dwóch nie oddzwonił. Dzwoniłam sama — tylko sygnał i cisza. W końcu pomógł sąsiad, pan Janusz: zamówił przez aplikację, pomógł odebrać.
Rozkładając zakupy, czułam, jak coś ściska mnie w środku. Za co mi takie życie? Dlaczego, gdy potrzebuję pomocy, nie ma kogoś, dla kogo żyłam?
Byłam dobrą matką. Zostałam wdową, gdy Krzyś miał szesnaście lat, Ewa — jedenaście. Wychowywałam ich sama. Pracowałam jako księgowa i sprzątaczka po nocach. Mama i teściowa pomagały, dopóki nie odeszły — wtedy wszystko spadło na mnie.
Mieszkanie po dziadku — dla Ewy. Po mamie — dla Krzysztofa. Dla siebie — nic. Wszystko dla dzieci. Studia, śluby, wnuki — wszystko na moich barkach. I nie narzekałam. Myślałam: „Przynajmniej oni będą mieli przyszłość. Będzie im dobrze”.
Zapisywałam na kółka, siedziałam nad lekcjami, prałam, gotowałam, nosiłam torby, leczyłam, robiłam rosół. A teraz? Stałam się nikim. Tłem. Jak półka w kuchni — jest, ale nikt nie widzi.
Gdy Ewa prosiła o wyprowadzenie psa — wychodziłam choćby w mróz i deszcz. Gdy Krzysztof zostawiał wnuka na weekend — nie spałam nocami. I nigdy nie prosiłam o nic w zamian.
Ale gdy zachorowałam — leki przyniósł pan Janusz. Dzieci przyszły do szpitala na dziesięć minut. Ewa skrzywiła się:
— Mamo, ty wiesz, ja boję się szpitali…
— Tu nikt nie jest zachwycony, córeczko…
— Lec się, potem pogadamy.
Krzysztof też gwałtownie wyszedł: „Ania zmęczona, z dzieckiem trzeba pomóc”. Żadnego uścisku, żadnej chwili razem. Nic.
A dziś… Lód pod butami przypomniał mi: starzeję się. W każdej chwili mogę upaść — i nikt nie przyjdzie. Nikt.
I nagle przypomniało mi się tamto lato. Miałam trzydzieści lat. Krzyś był malutki, Ewy jeszcze nie było. Sanatorium w Sopocie. Ciepło, cicho, nikt nie woła. Wtedy nie było telefonów. Tylko ja i morze. Wtedy byłam szczęśliwa.
Minęło prawie trzydzieści lat.
A ja nigdy więcej nie żyłam dla siebie.
Wieczorem, leżąc w łóżku, pomyślałam: co mnie tu trzyma? Dzieci dorosłe, z mieszkaniami. Żadnej wdzięczności, żadnej miłości. Tylko branie. A ja? Czy ja nie jestem człowiekiem?
Rano wstałam, zaparzyłam herbatę, wyjęłam zeszyt i zapisałam: „Sprzedać mieszkanie. Kupić dom nad morzem. Żyć dla siebie”.
Agent nieruchomości znalazł się gwałtownie — koleżanka podpowiedziała. Mieszkanie sprzedane w miesiąc. Pieniądze na karcie. Papiery — gotowe.
Gdy wszystko było załatwione, wezwałam dzieci.
— Co się stało? — zmarszczył brwi Krzysztof. — Właśnie wróciłem z pracy.
— Mamo, umówiłam się z koleżanką. Pilne?
— Tak. Muszę wam coś powiedzieć.
— Mów — mruknęła Ewa. — Tylko szybko. Mam spotkanie. A tak w ogóle, na weekend przywieziemy ci Azora.
— Nie uda się — odparłam spokojnie.
— Dlaczego?
— Wyjeżdżam.
— Dokąd?! — krzyknęli razem.
— Do Gdyni. Kupiłam dom nad morzem. Będę tam mieszkać.
Zapadła cisza. Wreszcie Krzysztof parsknął śmiechem:
— Mamo, no co ty, fantazjujesz. Za jakie pieniądze?
— Sprzedałam mieszkanie.
— COOO?! — Ewa aż podskoczyła. — Bez nas? choćby nie porozmawiałaś?
— Zawsze jesteście zajęci. Nie macie dla mnie czasu.
— I jak tam sobie poradzisz? Sama?
— Dam radę. Teraz mam wszystko swoje. Swój dom, swoje morze, swoje życie.
— Mamo, nie pomyślałaś o nas? — pisnęła Ewa. — Przecież myśleliśmy, iż mieszkanie będzie nasze!
— Ja też myślałam, iż wy będziecie moim wsparciem. Ale się pomyliłam. Koniec, dzieci. Kocham was. Ale teraz wybieram siebie.
Wyszli. Wściekli, zszokowani. A ja zostałam — sama. Ale po raz pierwszy od trzydziestu lat to „sama” nie przerażało. To było wyzwolenie.
Tydzień później stałam na werandzie nowego domu, wdychałam słone powietrze i gładziłam parapet. Ciepło. Cicho. Wolność.
Czasem, by znów poczuć się żywą, trzeba po prostu odejść. Odejść od tych, którzy nie potrafią docenić. Odejść do siebie. Do morza. Do życia.